Chwile

Stań z boku. Albo lepiej na jakimś schodku – z góry zawsze lepiej widać. Popatrz sobie na swoje życie. Ale tak wiesz, z perspektywy. Jak wyglądają Twoje dni? Tygodnie? Lata? Pobudka, kawa, prasa albo dzień dobry jolanta pieńkowska. Samochód/autobus/tramwaj. Klient/petent/excel/reszty nie trzeba. Jak masz szczęście, właśnie siedzisz na plaży w Malibu i piszesz książkę. I pijesz malibu. Znam jednego takiego i on raczej nie czyta tego bloga. Więc to nie Ty. Ty – mniej lub bardziej – funkcjonujesz w pewnym obiegu zamkniętym.

Samochód/metro/rower.

Dom.

Kolacja/obiad/obiadokolacja.

Znajomi/dziecko/kino/Polsat/seks.

Paciorek, ząbki, siusiu, spać.

Pobudka/kawa/prasa albo… Niepotrzebne skreślić. 

Jak tak spojrzysz z boku czy tam z góry, to stwierdzisz, że większość rzeczy, które robisz w życiu, nie ma większego sensu. Bo co po sobie zostawisz? 100 800 roboczogodzin, kredyt hipoteczny, zażegnany kryzys na facebooku i wątrobę, która nawet nie nadaje się do przeszczepu? No więc rzucasz korpo, lecisz na Bali, będziesz sprzedawał kokosy. Yolo/SWAG/carpe diem. Podrygujesz jak martwa ryba wyrzucona na brzeg. 

 

Makaron

 

Pamiętasz? Była ciepła, lipcowa noc, a my zrobiliśmy sobie tour po Warszawie. Trzymałeś mnie za rękę, bo ja mało zorientowana w terenie jestem i wylewałeś truskawkową wódkę na koniuszek mojego języka. Odkrywaliśmy nieznane uliczki, zakazane miejsca, miejsca intymne i siebie nawzajem. Gwiazdy co rusz spadały nam na łeb. Smak wina łączył się ze smakiem lata, wiatr chłodził rozpalone neurony, znów mieliśmy po 16 lat, z tym, że teraz było nas już stać na taksówkę do całodobowego, po którym ślizgałeś się jak gówniarz w poszukiwaniu suchej krakowskiej.

Smak makaronu, który mi wtedy ugotowałeś, pamiętam do dziś. Pamiętam też, że była piąta nad ranem, siedzieliśmy na dachu, ptaki ćwierkały, a powietrze było gorące i ciężkie. Oparłam głowę na Twoim ramieniu, a Ty chwyciłeś moją dłoń. Wschodziło słońce. Pamiętasz?

 

Morze

 

Nie myliśmy się od kilku dni, co przy 10 osobach i 30 stopniach w cieniu dawało bardzo prosty i przewidywalny efekt. Smród.

Pamiętam kilkugodzinną jazdę w pełnym słońcu, żar lejący się z nieba, smak własnego potu i brudne czoło Theis’a, który oparł głowę o fotel kierowcy. Pamiętam słodki smak Passoy, lepkie palce,  sklejone usta i marzenie o zimnej niegazowanej wodzie. Pamiętam śpiew Dashy, śmiech Marty i „fuckin’ fuck” Rodericka. Zapach pustkowia i bryzę od morza. I ten moment, kiedy wyskoczyliśmy z samochodów, w biegu zrzucając z siebie ciuchy. Morze było chłodne i spokojne, a piasek gorący i niewzruszony ludzką stopą. Wtargnęliśmy w te senne okoliczności przyrody jak banda dzikusów, ze szczęścia wrzeszcząc i machając kończynami, które w sekundę zniknęły w odmętach wody.

Leżałam na plecach, pozwalając się unosić falom. Na niebie była jedna mała chmurka w kształcie litery „P”. To też pamiętam.


Muzyka

 

Była wódka, sałatki, korniszon. Balkon, fajka, cytryna, śmiech, ludzie i plan, żeby po osuszeniu butelek kontynuować socjalizację w innym miejscu. Takim z muzyką, barem, rzędem butelek i rzędem dusz – wiecie.

Towarzystwo nie słuchało elektro, więc było mi wsio, który klub wybiorą. Dywagacje  pt. „Lolek” czy „Bolek” pozostawiłam gdzieś poza zasięgiem receptorów, skupiając się na stylowym suficie w mieszkaniu Anety za 5700 + opłaty. Próbowałam przeliczyć wartość podwyżki, jaką musiałabym dostać, żeby stać mnie było na ten sufit i ten kibel z podświetlaną klapą, kiedy nagle dotarł do mnie głos Ka.

–Chodźmy do „Iskry”…

Tym sposobem, pogodzona już z faktem, że pewnie przyjdzie mi słuchać Shakiry w nędznym klubie na Polu Mokotowskim, trafiłam na imprezę z Route 94, jednym z moich ulubionych DJ-ów, w roli głównej.

I był rząd dusz i rząd butelek. Chłopak w kapturze i białych słuchawkach, którego uśmiech zmiękczył mi kolana i rozpuścił kostki. Muzyka wibrująca w podbrzuszu i ciarki między łopatkami. Konfetti spadające z nieba i czekanie na taksówkę o piątej nad ranem w samych skarpetkach. Była wolność, muzyka i „My Love”.

Dziś rano znalazłam sreberko między cyckami. Zapamiętam.

***

Można mieć ekscytujące życie. Ale nie da się żyć tak, żeby każdy dzień wciskał w fotel, przyprawiał o dreszcze, podbijał poziom endorfin do niebezpiecznego maksimum. Od tego są właśnie chwile. Kiedy się dzieją, czerp. Chłoń. Przeżywaj. Nie psuj ich, kurwa mać, własnymi obawami, malkontenctwem i martwieniem się na zapas. 

To te momenty, nie tygodnie, dni ani nawet godziny, przewiną Ci się przed oczami ostatnim razem, kiedy staniesz na schodku. Czy tam z boku.

0 Like

Share This Story

Style