Lubię kobiety. Lubię ich sensualność, ciepło, dłonie, uśmiechy i zwoje mózgowe. Jako dziewczę o dość męskim podejściu do związków, seksu, pracy, życia generalnie, w kobietach cenię chyba to samo, co faceci, ale jednak inaczej, bo – było nie było – mam cycki i więcej połączeń nerwowych między prawą i lewą półkulą.
W mojej rodzinie to właśnie kobiety zawsze stanowiły wzorzec do naśladowania – silne psychicznie, waleczne, trochę zbuntowane. Nic dziwnego, że w okresie dorastania i światopoglądowego samokształtowania, kolejne wzorce odnajdowałam wśród kobiecych ikon (pop)kultury. Ten tekst to taki mój mały ukłon w ich stronę. Za to, gdzie jestem i jaka jestem. Bo choć czasem mam ochotę sama siebie kopnąć w dupę i wytrzaskać po mordzie, to jednak lubię malvinę. I to by było na tyle, jeśli chodzi o mizianie się po gaciach. Do rzeczy.
Frida Kahlo: Po co mi stopy, skoro mam skrzydła?
Nie będę ściemniać, że znałam Fridę zanim to było modne. O istnieniu malarki dowiedziałam się, jak pewnie większość ludzi w tym kraju, dopiero po obejrzeniu filmu z (wyjątkowo genialną w tej właśnie roli) Salmą Hayek. Miałam wtedy jakieś 18-19 lat. Wyszłam z kina na miękkich nogach i pół nocy przewracałam się z boku na bok – właśnie poznałam kobietę, którą sama chciałam być: twardą, niezależną, idącą naprzód mimo całego spectrum chujowatości tego świata. Wolną od konwenansów i etykiet. Świadomą siebie, swojego ciała, bólu, demonów i talentów. Piękną wewnętrznie. Inteligentną, nietuzinkową, a w tym wszystkim bezpretensjonalną.
Podziwiałam ją, zazdrościłam jej, czułam się jak zakochany kundel – chciałam wiedzieć o niej wszystko. Wywlec ją na drugą stronę, przeczytać skład i wytatuować go sobie na mózgu. Usmażyć nową Malvinę Pe. na kształt i podobieństwo Fridy Ka. Skraść jej to życie pełne bólu, cierpienia, bohemy, miłości i ekscytacji.
35 kaw i 100 nieprzespanych godzin później, kiedy przeczytałam już wszystko, co było do przeczytania na temat Magdaleny Carmen Friedy Kahlo y Calderón, spojrzałam w lustro i po raz pierwszy od kilkunastu dni ucieszyłam się, że nie mam wąsika pod nosem.
Paradoksalnie, chcąc być jak ona, poczułam, co to znaczy być sobą. Dotarło, że za podążanie własną drogą zawsze trzeba zapłacić pewną cenę. Dzięki Kahlo po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że wolność jest wyborem.
Źródło: Pinterest.com
Krystyna Janda: Do tolerancji się dojrzewa
Kiedy zobaczyłam ją w „Człowieku z marmuru”, przepadłam. Trochę dla granej przez nią postaci – bezczelnej początkującej dziennikarki, trochę dla samej Jandy. Miałam wtedy jakieś 14 lat i jasno skrystalizowany plan na przyszłość – chcę pisać noł meter łot. Tak więc zlizywałam tę jandową postać z ekranu telewizora, zauroczona zacięciem i determinacją głównej bohaterki. Po drodze wątpiłam wiele razy, ale Agnieszka zawsze do mnie wracała. Taki prewencyjny wyrzut sumienia.
W „Shirley Valntine”, dla odmiany, zobaczyłam kobietę, którą nigdy nie chciałabym się stać. Od tamtego momentu poszło hurtem. „Kto się boi Virginii Woolf”, „Człowiek z żelaza”, „Kochankowie mojej mamy”, „Pestka”, „Tato”, Dekalogi, „Matka swojej matki”, „Boska!”, „Danuta W.”… Długo by wymieniać, co jest kompletnie bez sensu, bo nie znam ani jednego filmu czy sztuki, w których Janda zagrałaby źle. Poza tym, nie o aktorstwo tu chodzi, a o człowieka. Hiperaktywną, pogodzoną z sobą, prowadzącą żywą dyskusję ze światem, a przede wszystkim gotową do poświęcenia się dla sprawy kobietę.
Trzeba być niesamowicie silną i piekielnie zdolną osobowością, by zostać legendą za życia. Staram się o tym pamiętać za każdym razem, kiedy myślę, że mi się nie chce.
Źródło: kinopodbaranami.pl
Patti Smith: Jezus umarł za czyjeś grzechy, ale nie moje
Długo zastanawiałam się, czy jako trzecią mentalną matkę Pająka podać Janis Joplin czy Patti Smith. Pat wygrała z jednego prostego powodu – nie przećpała się i nie opuściła łez padołu w wieku 27 lat. To oznacza, że nawet jeśli miała (a pewnie miała, bo każdy ma), swoje demony, ułożyła się z nimi na tyle, by w wieku 68 lat wciąż aktywnie działać w sferze kulturalnej i politycznej.
Poznałam Pat w listopadowy wieczór, trzynaście lat temu. W szyby walił deszcz, słuchałam Trójki, czytałam coś, pewnie „W drodze” Kerouac’a, bo to lektura obowiązkowa dla każdej kwestionującej rzeczywistość, układającej się z sobą małolaty. I nagle Mann albo inny Baron puścił Patti Smith. Zastygłam. W jej muzyce była moc, było pierdolnięcie, ale było coś jeszcze. Świadomość? Energia? Potrzeba potrząśnięcia człowiekiem? Nie wiedziałam, kim ona jest, ile ma lat, skąd pochodzi i czy w ogóle jeszcze żyje. Ale wiedziałam, że ta kobieta musi być kimś więcej niż tylko kolejną drącą japę wokalistką. Miałam rację.
Gdyby nie Smith, dziś nie byłoby Courtney Love, Pussy Riots i feministycznego oblicza punk rocka. Możliwe, że nie byłoby też tego bloga. Teoretycznie nikt by od tego nie umarł, ale… co Pudzianowski wrzucałby wtedy na fejsa? ;)
Źródło: awardsdaily.com
A jak u Was? Jakie „ikony popkultury” wywarły na Was znaczący wpływ? Bez kogo nie bylibyście tym, kim jesteście dzisiaj? Śmiało. Zbanuję tylko tych, którzy napiszą, że bez Korwin-Mikkego.