Wiecie, myślałam, że gdy w końcu przetnę linię mety, to się poryczę. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałam. Tłum wiwatuje, ja resztkami sił przekraczam magiczne 42 kilometry i 195 metrów, po czym pełnym wzruszenia gestem zakrywam dłońmi oczy, pozwalając, by łzy płynęły i płynęły nieprzerwanym strumieniem… Chuja tam. Kiedy dobiegłam, byłam tak naładowana endorfinami, że omal nie pękłam. Ze szczęścia i z tego wewnętrznego poczucia siły, które krzyczało „fuck yeah, zrobiłam to!”. Nie: „udało się”, ale właśnie „zrobiłam to”. Bo dziś już mogę otwarcie przyznać, że ja ten bieg przepracowałam. Ciężkimi treningami przed maratonem, a w trakcie maratonu rozsądkiem, głową i Krzysiem :D
Ale po kolei.
TRENINGI
Do Maratonu Warszawskiego przygotowywałam się od czerwca. Nie miałam trenera, a opracowując swój plan treningowy korzystałam głównie z metody Danielsa. W pierwotnej formie plan był na tyle hardkorowy, że już po tygodniu miałam dość. Z pomocą kumpla zmodyfikowałam rozpiskę i początkowo nawet udawało mi się jej trzymać… dopóki nie przeciążyłam brzuchatego łydki. Obserwujący moje poczynania przyjaciel, stary wyga, który ma za sobą już kilkanaście maratonów i biegów ultra, powiedział pewnego pięknego dnia: „Pierdol ten plan. Po prostu biegaj”.
Wzięłam sobie jego słowa do serca i zaczęłam trenować na większym fristajlu. Kiedy miałam ochotę dowalić do pieca, biegałam interwały. Kiedy szukałam wyzwań, realizowałam treningi jakościowe. A przynajmniej raz w tygodniu, w niedzielę, robiłam długie wybiegania, stopniowo zwiększając kilometraż. W swoją ulubioną trasę wplotłam kilka podbiegów, co też pewnie nie pozostało bez znaczenia. Na regenerację dawałam sobie 2-3, a czasami nawet 4 dni, w zależności od tego, jak się czułam. Nie miałam pewności, czy robię dobrze. Wiedziałam tylko, że robię i że dopiero 27 września przekonam się, czy taka forma przygotowań miała sens.
FUCKUPY
Pod koniec sierpnia odstawiłam alkohol i słodycze. Jakkolwiek deficyt procentów we krwi wyszedł mi na dobre, tak brak czekolady, dżemora i innych tego typu rarytasów odbił się dość mocno na mojej psyche i poskutkował tym, że przez pierwsze dwa tygodnie września chodziłam jak zombie. Padałam na twarz o 22, na nic nie miałam ochoty i generalnie cierpiałam na Weltschmerz.
Do tego doszło przetrenowanie wynikające prawdopodobnie z faktu, że w lipcu i sierpniu „spokojne biegi” robiłam w tempie niemal maratońskim, czyli o 20-30 sek./km szybciej niż zakładane. Dlaczego? Nie wiem. Czułam się świetnie, biegało mi się lekko, więc nie widziałam potrzeby, żeby się stopować (co oczywiście było głupotą). Tym sposobem ostatnie trzy tygodnie przed MW spędziłam u fizjoterapeuty. Byłam kompletnie rozbita: bolały mnie nogi, treningi szły kiepsko, czułam, że nie mam „pary” i – co najgorsze – przestałam czerpać radość z biegania.
„To norma. Kumulacja przeciążeń z kilku miesięcy treningów. Teraz odpoczniesz i na maratonie będzie dobrze” – uspokajali przyjaciele biegacze, ale ja literalnie srałam po gaciach. Okładałam bolące miejsca lodem, robiłam solanki i ćwiczenia zalecone przez fizjo, ale gdzieś tam w środku cały czas był lęk, że skończę MW w połowie trasy z kontuzją. I kiedy myślałam, że gorzej już być nie może, w sobotę, dzień przed maratonem, obudziłam się z katarem i bolącym gardłem. „No fucking kurwa way” – powiedziałam i podążyłam w stronę kuchni po nóż.
Tyle siekanego czosnku i imbiru to chyba nigdy w życiu nie zeżarłam.
Tak mniej więcej wyglądał pakiet startowy.
CO MA BYĆ, TO BĘDZIE
W niedzielę rano wciąż byłam osłabiona, ale zwyczajnie starałam się o tym nie myśleć. Robiłam po prostu mechanicznie to, co do mnie należało. 6 rano – pobudka, 6:15 – bułka z dżemorem i kawa, 6:30 – prysznic, 7:00 – delikatne rozciąganie, 7:30 – ostatnie łyki wody, dwa stoperany, podwójne wiązanie sznurówek i najazd metrem na Narodowy. Ani przez sekundę nie pomyślałam o tym, żeby zrezygnować z biegu. Za dużo czasu i serca poświęciłam na przygotowania. Byłam zdeterminowana jak nigdy, a jednocześnie czułam się, jakbym miała zaburzenia dwubiegunowe: z jednej strony spokojna i wewnętrznie przekonana o tym, że dam radę, z drugiej osmarkana, wyłamująca palce i biegająca do tojtoja co 5 minut. Wszystkie moje obawy ograniczyły się do tej jednej: ZESZCZAM SIĘ NA TRASIE.
Całe szczęście tuż przed startem mi przeszło. Nagle, dosłownie w sekundzie, spłynął na mnie błogi spokój. „Co ma być, to będzie”, powiedział ktoś obok, a ja powtórzyłam to sobie w głowie parę razy i… po prostu pobiegłam. Oczywiście zgodnie z planem.
A to moje międzyczasy :)
10 KM I PIERWSZE WRAŻENIA
Plan był bardzo konkretny – negative split, tzn. pierwsza połowa biegu wolniej z założeniem, że jeśli na 20-tym kilometrze będę się czuła ok, mogę delikatnie przyspieszyć po to, żeby po 30 km dać z siebie maksa. Taka metoda jest o wiele bezpieczniejsza niż positive split, bo znacząco obniża prawdopodobieństwo wystąpienia „ściany”, z drugiej strony jednak niesie ryzyko, że po 30 kilometrze zmęczenie nie pozwoli człowiekowi przyspieszyć na tyle, by poprawić swój wynik.
Pierwsze 10 kilometrów minęło mi na obsesyjnym wręcz pilnowaniu tempa. Mimo, że strrrasznie miałam ochotę docisnąć, pozwalałam wyprzedzać się innym. Obserwowałam okolicę, przybijałam piątkę kibicującym dzieciakom i myślałam sobie, jak bardzo zajebiste jest to, że W KOŃCU BIEGNĘ KRÓLEWSKI DYSTANS!
Atmosferę maratonu ciężko oddać słowami. Tysiące biegaczy z całego świata w jednym miejscu to jedno, ale kibice… O matko! Tak naprawdę to oni napędzają ten bieg i dodają biegnącym skrzydeł. Mówię tu z jednej strony o kibicujących warszawiakach i przyjezdnych, ale też o zespołach grających na trasie (bębniarze rulez!). Power, jakiego dostajesz w nogach po takim dopingu jest nie do opisania. Za każdym razem, kiedy mijałam podskakujących, klaszczących i wrzeszczących kibiców, mimowolnie przyspieszałam o kilkadziesiąt sekund na kilometr. Parę razy to się prawie poryczałam ze wzruszenia. A transparentów: „Chuck Norris nigdy nie przebiegł maratonu”, „Zapierdalaj! Jeszcze kawał drogi przed Tobą”, „4:00 – typowy Janusz, 3:50 – typowy Stanisław…” do końca życia nie zapomnę :)
TO JEST COŚ ABSOLUTNIE PIĘKNEGO.
20 KM i KRZYSIU
Tuż po 20 kilometrze, czyli po drugim kawałku banana i drugim skonsumowanym na trasie żelu, przez moment walczyłam z gwałtownym, niekontrolowanym bólem brzucha. Niby wszystko wcześniej testowałam, a jednak żel (albo banan) zadziałał inwazyjnie i przez około 1,5 km musiałam odrobinę zwolnić, by w końcu na półmetku przyspieszyć zgodnie z planem. Na 24 kilometrze, a więc dokładnie wtedy, kiedy skończył mi się zapas w bidonie, dołączył do mnie kumpel, Krzysiek. Od tej pory to on podawał mi wodę i walił suchary, kiedy widział, że za bardzo się spinam (np. Jak myślisz, można kibicować dziewczynom słowami „Dajesz! Dajesz!”?). Tu od razu z miejsca muszę przyznać, że gdyby nie Krzyś, mój wynik byłby z pewnością gorszy o kilkadziesiąt grubych sekund. Ok, czwórkę i tak bym złamała, ale na pewno straciłabym sporo czasu na dobiegnięcie do wodopojów, nie wspominając o tym, że być może szybciej bym się poddała. Także Krzysztof, chapeau bas, mam u Ciebie ogromny dług wdzięczności.
Na 25 kilometrze minęłam moją rozwrzeszczaną rodzinkę (najgłośniej się darli, skubańcy)…
…spotkałam też po drodze kilku Czytelników bloga płci męskiej, którzy krzyczeli coś w stylu „Dajesz Malwina!”. Sama nie wiem, co o tym myśleć, mimo wszystko chciałam Wam Chłopaki bardzo mocno i od serca podziękować za doping :) Tuż przed 30 kilometrem poczułam ból dupy. Nie, to nie przenośnia. Moje mięśnie pośladkowe i przywodziciele postanowiły żyć własnym życiem, ja zaś musiałam bardzo mocno skupić się na tym, by bagatelizować ból, który zaczęłam odczuwać. Wbrew temu, co twierdzą organizatorzy, mój maraton zaczął się nie na 32, a na 28 kilometrze.
30 KM I FAKIN FAK
O dziwo, ściany nie zaliczyłam. Pewnie gdybym zafiksowała się na bolących partiach mięśni, już w okolicach 30-32 km przyjebałabym o murek. Ale ja po prostu robiłam wszystko, żeby o tym nie myśleć i do około 38 kilometra trzymałam całkiem ładne tempo, momentami schodząc nawet poniżej 5:25/km. Pomagały mi przekleństwa (np. „O żesz kurwa ja pierdolę fakin fak” śpiewane do rytmu „Somebody that I used to know”) oraz doping kibiców. W okolicach 35 kilometra dopadły mnie moje dziewczyny z pięknymi transparentami, drące się wniebogłosy…
…a jakoś na 37 km minęła nas czytelniczka bloga, która krzyknęła coś w stylu „Biegnij Pająk! Jesteś zajebista! I twój blog też jest zajebisty!”.
Laski, dzięki Wam przefrunęłam najbardziej kryzysowe 5 km mojego maratonu jak na skrzydłach. DZIĘKUJĘ!
40 KM I WALKA O SEKUNDY
Na około 38 kilometrze drastycznie zwolniłam (momentami nawet do 5:50 min./km) jednak już po 41 km zebrałam się w sobie i przyspieszyłam. Ostatnie 500 metrów przebiegłam w tempie ekspresowym jak na poziom bólu i styrania, w jakim aktualnie się wtedy znajdowałam i śmiem twierdzić, że na finiszu zeszłam poniżej 5 min./km.
Maraton zakończyłam z czasem 3:55:47 sekund. Zajęłam 212 miejsce na 1015 startujących kobiet oraz 108 miejsce na 450 kobiet w mojej kategorii wiekowej (K30). Plan został zrealizowany, a więc zgodnie z tym, co obiecałam sobie i Wam, podejmuję wyzwanie zdobycia Korony Maratonów Polskich. Myślę, że kolejny maraton, a więc ten kultowy w Dębnie 3 kwietnia 2016 roku, pocisnę na 3:50. Tak mi dopomóż Silna Wola, Zdrowy Rozsądek i Determinacja. Amen.
CZEGO NAUCZYŁ MNIE MARATON I PRZYGOTOWANIA DO NIEGO?
1. Jestem całkiem dobra w bieganiu. Nie wybitna, ale z potencjałem ;) Mam silną głowę, silną wolę i stać mnie na wiele. Dlatego potrzebuję trenera, który od teraz będzie przygotowywał mnie do kolejnych zawodów. Wiem, że pod okiem profesjonalisty będę w stanie wykręcać o wiele lepsze czasy.
2. Ściana owszem, istnieje, ale dopada ludzi, którzy nie są odpowiednio przygotowani do biegu, czy to fizycznie (za szybki początek lub niedotrenowanie) czy psychicznie (pozwalają, by ból przejął kontrolę nad ciałem).
3. Endomondo ssie, potrzebuję Garmina. Już po kilku pierwszych kilometrach biegu zorientowałam się, że średnie czasy w aplikacji nijak mają się do tego, co pokazuje zegarek. Przykładowo, kiedy Garmin szacował moje średnie tempo na 5:36, Endo twierdziło, że biegnę 5:27 min./km. Dość powiedzieć, że zdaniem Endomondo ukończyłam maraton z czasem poniżej 3:52 ;)
4. Ludzie są wspaniali, ale zdarzają się wśród nich typowe gnidy (pozdrowienia dla pani 150 cm wzrostu i 100 kg żywej wagi, która w okolicach 37 kilometra krzyczała coś o biegających frajerach. Prawdziwa kibicka…).
5. Czasem brak treningu zrobi Ci lepiej niż jeden dodatkowy trening, dzięki któremu możesz nabawić się kontuzji.
6. Życie bez alkoholu jest o wiele bardziej namacalne i… wartościowe. Zdecydowanie lepiej czuję się jako abstynentka i myślę, że teraz o wiele częściej będę sięgać po wodę zamiast po wino. Choć Moim Dziewczynom nie mogłam odmówić, kiedy kilka minut po zakończonym biegu wręczyły mi… SZAMPANA!
7. Natomiast życie bez czekolady to nie życie, dlatego ukończony bieg postanowiłam uczcić tak, jak na prawdziwą maratonkę przystało :)
Jest moc! Dziękuję Wam wszystkim za wsparcie!