Jedzenie w ciemności, czyli Dine in the Dark (recenzja)

– Proszę mnie trzymać za ramię – mówi kelner, po czym wprowadza nas do kompletnie ciemnej sali. – Mam deja vu – szepczę do Michała, który dla odmiany trzyma mnie za pośladek. Czuję się dokładnie tak, jak rok temu na Niewidzialnej Wystawie: niepewna, błądząca po omacku i szukająca punktu odniesienia – czegoś, o co można się oprzeć, czego można dotknąć… – Proszę położyć dłoń na oparciu krzesła. Jest przed panią – kelner informuje uprzejmie, po czym podchodzi do M. Chyba nigdy w życiu tak długo nie macałam mebla. Kiedy w końcu udaje mi się usiąść, oddycham z ulgą – teraz jestem bezpieczna. Nie grozi mi już śmierć przez upadek ani nadzianie się na świecznik. Albo widły. Na przykład Diabła Piszczałki. Gdyby ktoś nie wiedział – w ciemnościach ludzie głupieją. A to dopiero początek.

 

Zanim cała impreza się rozkręca, miły pan zbiera towarzystwo, które za chwilę będzie wkładać sobie łokcie do talerzy i strącać sztućce ze stołów i instruuje nas, jak zachowywać się w pierwszych minutach po zajęciu miejsc w ciemnej sali. Początkowo możemy czuć się dziwnie – nasze mózgi będą skołowane, bo mimo otwartych oczu nie zobaczymy absolutnie nic, w związku z czym powinniśmy przymknąć powieki – to pomaga. Kelnerzy nas nie pozabijają, bo poruszają się w noktowizorach… a więc trzeba wyłączyć komórki, żeby im sygnału nie zakłócać. Na czas trwania kolacji ktoś na kształt animatora zapowie kolejne dania i zadba o to, żebyśmy świetnie się bawili i nie robili głupich rzeczy, jak np. smeranie kelnerów. Ze względu na ciemności, nasz słuch, smak, węch, dotyk i zmysł echolokacji będą się stopniowo wyostrzać, tak więc musimy uważać, żeby nie drzeć japy. No i kieliszki. Wielbiciele czerwonego wina powinni być szczególnie uważni.

Demyt.

 

Szosz vs humusz

 

Po takim intro jestem święcie przekonana, że za chwilę rozpoznam każdy smak i zapach świata. Czekając na przystawki, nasz „animator” o wdzięcznym imieniu Jan, zabawia nas pytaniami: jak nam się wydaje, jak duże jest pomieszczenie, w którym siedzimy? Ile metrów wysokości ma? Z czego wykonana jest podłoga? Czy znajduje się tu żyrandol? Jakie przyprawy są w woreczkach umieszczonych na każdym stoliku? Wąchamy.

– Bazylia, oregano i cholera wie – stwierdza Michał.
– Bazylia, mięta i ten… no… – szeptam.
– Bazylia, tymianek, kmin – zdradza Jan.
– Ssiemy – mówię i oczywiście robię to w momencie, kiedy na sali zapada kompletna cisza. Całe szczęście jest ciemno, więc nie widać jak palę buraka.

Na stół wjeżdżają przystawki. Sięgam po nóż i widelec, ale po dwóch minutach, w trakcie których nie udaje mi się dowieźć do ust ani jednego kawałka, poddaję się i zaczynam jeść rękoma.

– Ooo… jaki dobry ser – mówię.
– Mhm. Pycha. W czeszcze francuszkim – odpowiada M, mieląc szczęką. – Na dwunasztej masz jajko.
– Jajko?
– No w sensie jajecznicę taką jakby… – mówi M., ale jest już za późno, bo właśnie wsadzam w to rękę.
– To omlet… Nasączony… Mmm… Pycha… Czym on jeszt naszomczony?
– Nie mam pojęcza.
– O! I figa! – stwierdzam uradowana.
– Pomidor – słyszę.
– Sam jesteś pomidor.
– Nie no… Pomidoł tu jeszt. W szosie.
– Czekaj, dotknę… A rzeczywiście… Czekaj, spróbuję… Nie… To czukynia. Ale dobhe. To chyba humusz, nie szosz.
– Szosz.
– Humusz.
– Nie żnasz się.

Przystawki znikają w tempie ekspresowym i konflikt szosz vs humusz niestety nie zostaje rozstrzygnięty. Wycieram dłonie w specjalnie do tego przeznaczoną wilgotną ściereczkę i zastanawiam się, w jakim stanie jest moja nowa bluzka. I twarz. I włosy. Mam wrażenie, że chyba wsadziłam grzywkę w talerz.

 

Tam na pewno jest marchewka!

 

Danie główne postanawiam zjeść jak człowiek, nożem i widelcem. Okazuje się to nawet proste, bo na talerzu mam grillowane mięso oraz puree, sęk w tym, że chamram to okrutnie, a kawałki, które kroję, są wielkości małej krowy.

– Próbowałeś puree? To marchewka, co nie?
– Marchewka na bank. Ale jeszcze z czymś.
– Może z batatami?
– Też mi się tak wydaje.

Oczywiście, jak się potem okazuje, puree nawet koło marchewki nie stało. Było z selera i pietruszki, ale o tym za chwilę.

W oczekiwaniu na deser, Jan postanawia dowiedzieć się, co gawiedź sądzi na jego temat.

– Jak myślicie, jestem niski czy wysoki?
– Wysoki! – krzyczy żeńska część sali. – Niski! – wyrywają się pojedyncze tubalne głosy.
– Szczupły czy nie?
– Szczupły, ale z lekkim brzuszkiem – rozlega się piskliwy głosik i wszyscy wybuchamy śmiechem.
– Brunet czy blondyn?
– Szatyn – stwierdzam pewna swego jak nigdy.

 

You know nothing, Pajonk

 

Oczywiście Jan okazuje się szczupłym brunetem średniego wzrostu. Całkiem przystojnym, swoją drogą. Ale wróćmy do deseru, który właśnie wjeżdża na stół. Wymacuję przed sobą trzy małe kieliszki. W środkowym na bank na wierzchu znajduje się bita śmietana – wsadzam w nią palec. Zaczynam od kieliszka po prawej. Lody! Cudownie.

– Orzechowe! Z pistacjami!
– Pistacjowe! Z orzechami! – stwierdza M.

Lody były waniliowe z prażonymi pestkami dyni.

Czas na kieliszek po lewej.

– Sorbet malinowy z miętą i cytryną.
– Banalne – potwierdza M.

Sorbet był malinowy, owszem. Tyle, że z bazylią i z octem balsamicznym.

Środkowy kieliszek najmniej nam smakuje.

– Jakiś dziwny ten biszkopt, nie? – pytam zawiedziona.
– No, niedobre. Ale zjem. Twoje też mogę zjeść – mówi M. i założę się, że robi w tym momencie pełną poświęcenia minę.

Wiecie, co to było? Kasztany, kurwa mać.

*

Kiedy już wszyscy umieramy z przejedzenia, Jan zarządza, byśmy powoli wyszli z ciemności. Najpierw kelnerzy wnoszą odblaskowe gwiazdki. Są ledwo widoczne, a ja mam wrażenie, że wyżerają mi oczy. Za chwilę wjeżdżają świeczki, a po minucie – światło. Poznajemy Jana, żeńska część audiencji wzdycha, rozglądamy się nieśmiało po sali, a następnie z przerażeniem odkrywamy mini-burdel na stołach. Tragedii nie ma, ale z pewnością bałagan jest większy niż po biesiadowaniu w randomowej knajpie. Wśród oklasków na salę wkracza mistrz kuchni, który zdradza nam sekrety wszystkich skonsumowanych przez nas tego wieczora posiłków. Raz po raz ktoś z niedowierzaniem kręci głową albo robi facepalm. Dochodzę do wniosku, że wszyscy ssiemy, ale tym razem zachowuję uwagę dla siebie.

Wychodzimy z restauracji w cudownych nastrojach. Jedzenie było pyszne, doświadczenie – bezcenne, obsługa – hiperprofesjonalna, a Jan Niezbędny ;) Polecam gorąco, chociaż mi za to nie płacą.

Po więcej informacji odsyłam Was na stronę Dine in the Dark – inicjatorów całego zamieszania, którzy raz na jakiś czas w wybranych miastach i restauracjach w Polsce organizują kolacje w ciemności. Enjoy!

0 Like

Share This Story

Style
  • Ale czad! Serio, totalnie mnie tym zaintrygowałaś. Muszę tego kiedyś spróbować, albo chociaż zrobić to w domu z kimś, bo nie wyobrażam sobie, że można pomylić lody orzechowe z waniliowymi :)

    • Do tej pory sama nie potrafię tego zrozumieć :D A restaurację polecam mocno!

  • sink.zodiac

    O rany, ale chciałabym tego spróbować! „U nas za granicą” czegoś takiego nie ma, a strasznie mnie zaintrygowało! Must-try jak będę z powrotem w domu :)

    • Polecam, naprawdę fajne doświadczenie :)

  • Fajna recenzja. Zabiorę tam dziewczynę :)

  • Mi się bardzo podoba taka idea! Zerknęłam na stronę: jest kilka restauracji w tym w moim Krakowie więc nie ma wymówki by sie tam nie wybrać :)

  • Bartek

    Miałem swego czasu okazję spędzić czas i dobrze zjeść w Dark Restaurant w Poznaniu. Działa na bardzo podobnej zasadzie. Przed wejściem do „czarnej” sali mielismy spotkanie z kelnerem, który zanotował, czego nie możemy i czego nie chcielibysmy zjeść. Potem wszystko podobnie, jak w opisywanym przykładzie. Na końcu spotkanie z szefem kuchni w osobnej sali, który przedstawia zaserwowane dania. Pamiętam, że cieszyłem się, jak dziecko, że nie dostałem zupy. Pierwszą butelkę wody nalałem bez problemu do szklanki i potem z dumą poprosiłem o następną, którą w całości nieświadomie przelałem pewny siebie na obrus :)
    Mój kolega byl kelnerem w takiej restauracji – praca z noktowizorem podobno nie nalezy do najłatwiejszych :)

  • Brzmi wybornie. Jak nie zahaczę głową o żyrandol, to wpadam.

  • Maritylla

    No i prezent na rocznicę ślubu kupiony :D ….mąż się ucieszy, że będzie mógł jeść kolację rękoma. Pozostaje tylko podziękować za pomysł…

  • Dawać mi ich do Łodzi, raz dwa.

  • Ej, ale klawość! Jadłabym!

  • Kinga K.a

    ale super doświadczenie ;) ja również byłam na niewidzialnej wystawie, wyszłam lekko oszołomiona, a na taką kolację wybrałabym się z największą chęcią ;)

  • Blog To Wake Up Baby

    Jeszcze bardziej nakręciłaś mnie na to,że absolutnie muszę tego spróbować :D

  • Emilka Kz

    wspaniała recenzja ubawiłam się do łez :) też się wybieramy ale chciałam opinie przeczytać wcześniej :) i jestem mega pewna że chcę :D

  • Jolanta Grochowska

    ta kolacja to kompletna kicha, jedzenie beznadziejne a na dokładkę zimne , to co pokazane było na końcu to nie było to co podano – danie główne -po trzech listkach zorientowałam się, że była rukola . to co zobaczyłam na końcu to była garstka, a ten kieliszek wina to jest kpina!!!! Trzymałam lewą rękę bo chciałam poprosić o jeszcze ale pies z kulawą nogą się nie pojawił chociaż wino jak na węgierskie było kiepskie. ogólnie nie polecam. Za te pieniądze tzn 350 zl można pójść na niezłą kolację – myślę, że z butelką wina.