Za niecałe trzy tygodnie Maraton Warszawski. 37. w historii stolicy i pierwszy w moim życiu. Biegam już ponad 5 lat, a jeszcze nigdy nie pokonałam królewskiego dystansu. How did it happen?
W różnego rodzaju biegach ulicznych i zawodach zaczęłam startować dość późno, bo dopiero w trzecim roku swojej przygody z bieganiem. Poszło gładko: kilka startów w ramach Grand Prix Warszawy, Bieg Wedla, 8. Półmaraton Warszawski, a trzy miesiące później półmaraton w Grodzisku Wielkopolskim, po którym nabawiłam się kontuzji i ostatecznie wykupiony już pakiet na MW powędrował w ręce mojego przyjaciela Maćka (190 cm wzrostu, 100 kg żywej wagi – pozdrawiam!), który jako drobna blondynka Malwina Pająk pokonał maraton w czasie 4h i kilka minut :D
W okresie, kiedy nie mogłam biegać, wkręciłam się w siłownię i fitness, by następnie płynnie przejść w CrossFit. Bieganie zeszło na dalszy plan do momentu, aż któregoś dnia w boxie nie strzeliło mi w barku… CrossFit out, running in i oto jestem. Po niemal dwuletniej przerwie od regularnego tuptania, wróciłam na trasę po to, żeby w końcu przypomnieć sobie, jak bardzo kocham biegać. I jak bardzo chciałabym w końcu zaliczyć te cholerne 42 kilometry.
Czy jestem przygotowana? Tak.
Czy jestem zdeterminowana, by złamać 4 h? No kurwa, raczej.
Czy jestem obsrana jak półroczne niemowlę? Nie pytaj.
Czego się boję najbardziej i co w ostatnim czasie spędza mi sen z powiek?
#1. Że zaliczę ścianę
Ściana – postrach wszystkich biegaczy. Stan, na który nie jesteś w stanie się przygotować. Albo go przetrwasz i dociśniesz do mety, albo się poskładasz jak ten Kenijczyk podczas Maratonu Wrocławskiego.
Ściana to – w wielkim uproszczeniu – odcięcie mięśni od mózgu. Twoja głowa bardzo chce biec, psychicznie jesteś gotowy na pokonywanie kolejnych kilometrów, ale Twoje ciało, a konkretniej szkity, odmawiają posłuszeństwa. Nogi masz jak z betonu, każdy krok sprawia ból, biegniesz slow motion i kompletnie tracisz kontrolę nad własnymi nogami. Taki stan to nic dobrego dla Twojej głowy, więc w pewnym momencie psychicznie też zaczynasz siadać. Niektórzy pokonują ścianę, idąc przez kilka kilometrów, inni kładą się na asfalcie i już nie wstają. No umarł w butach, no.
Oczywiście ściany można uniknąć. Pomoże dobre przygotowanie, odpowiednia dieta przed biegiem, w miarę wolny start i trzymanie równego tempa podczas maratonu, nie wyrywanie się, przyspieszenie dopiero po 30 kilometrze… Niby wszyscy to wiemy, ale wiemy też, że ściana może dopaść najlepszych i dopóki się z nią nie spotkasz, nie będziesz wiedzieć, jak zareagujesz – psychicznie i fizycznie. Dla mnie, człowieka, który wszystko lubi mieć pod kontrolą, to mocno przerażająca wizja.
#2. Że dostanę kontuzji tuż przed/w trakcie maratonu
Z kontuzjami jest podobnie jak ze ścianą – niby mądrze trenując jesteś w stanie ich uniknąć, ale 100% gwarancji nigdy nie masz.
Wystarczy, że krzywo staniesz, noga Ci się omsknie, podczas wyprzedzania ktoś na Ciebie wpadnie, poślizgniesz się albo zwyczajnie coś Ci strzeli w kolanie. Jest też opcja przetrenowania, której obawiam się najbardziej, bo moje nogi po górskim bieganiu na Krecie są mocno wyeksploatowane i muszę teraz naprawdę bardzo uważać, żeby nie przegiąć pały.
Są momenty, kiedy zaczynam rozumieć moich znajomych, którzy uparcie unikają sportu twierdząc, że jest niezdrowy… Tak, Piracie, o Tobie mówię ;)
#3. Że mi się zachce siku, albo co gorsza… SRAĆ
Nie będę owijać w bawełnę, w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi i fizjologię mamy taką samą. Jakkolwiek siku jakoś będę w stanie przeżyć, bo nie zajmie zbyt wiele czasu, tak wizja robienia dwójki w przydrożnym tojtoju nieco mnie przerasta. Nie jestem zwolenniczką picia herbatek przeczyszczających i innych tego typu wynalazków na dzień przed biegiem, pozostaje mi więc modlitwa o łaskę do moich własnych jelit. Niech kosmki będą ze mną.
#4. Że nie złamię 4h
Przebiegnięcie maratonu to jedno, ale przebiegnięcie go w określonym, dobrym jak na swoje możliwości czasie, to drugie. Raz, powtarzam, RAZ w życiu brałam udział w zawodach biegowych bez określonego celu. Grand Prix Warszawy, 10 km, październik 2012, mój debiut w zawodach. Padał wtedy deszcz ze śniegiem, wiał wiatr, a ja po prostu chciałam dobiec do mety. Nie ścigałam się, nie zapierdalałam, biegłam. Zajęło mi to około 51 minut. Dziś taki czas na dychę jest dla mnie nie do przyjęcia, ale wtedy byłam szczęśliwa, że dotarłam do mety i dostałam medal. Bez spiny, bez oczekiwań – to właśnie urok pierwszego startu.
Później, kiedy łapiesz już bakcyla rywalizacji, biegniesz zwykle z określonym celem. Zejść poniżej 47 minut na 10 km. Poniżej 1h45′ w półmaratonie. Poniżej czterech godzin na królewskim dystansie. Oczywiście, głównym celem jest dobiec do mety, ukończyć maraton. Ale wiem, że prawdziwą satysfakcję odczuję w momencie, kiedy złamię cztery godziny. Bo dla biegacza z krwi i kości to nie medal, ale konkretny czas jest nagrodą za wielomiesięczne przygotowania do zawodów.
#5. Że się źle ubiorę
Nie, bynajmniej nie chodzi o to, że założę na siebie coś, co wyszło z mody dwa lata temu :P Bardziej przeraża mnie fakt, że w ostatniej chwili mi odbije i wdzieję na siebie ciuchy nieadekwatne do pogody i albo mi będzie za gorąco, jak podczas PMW, albo zmarznę, jak w ostatnią niedzielę, kiedy postanowiłam zrobić 27 km w koszulce na ramiączkach… Akurat w tej kwestii #YOLO nie wchodzi w grę.
#6. Że mi się but rozwiąże albo coś
Wszyscy wiemy, że maratonu nie biegnie się w nowych butach. Ja niestety przegapiłam ten moment, kiedy był czas na kupienie nowych ciżemek i przetestowanie ich, tak więc na linii startu stanę albo w mocno już zabieganych Najkach albo w nowszych, choć nieco odkształconych przez pranie Boostach. Nie mam gwarancji, że buty wytrzymają. Nie mam gwarancji, że Najki się nie rozwalą, a zdeformowane Boosty mnie nie obetrą. Nie mam gwarancji, że się skurwle małe na trasie nie rozwiążą.
Trochę mnie to niepokoi.
#7. Że się poddam
Mam w sobie dużo samozaparcia, silnej woli i konsekwencji w realizacji zamierzonych celów. Kiedy coś robię, lubię robić to na 100%. Jestem perfekcjonistką, co generalnie zwykle wychodzi mi na dobre, choć bywały też dość spektakularne upadki, bo wiadomo, że nie można być najlepszym we wszystkim.
Boję się, że jeśli w trakcie biegu zaliczę ścianę, niechcianą wizytę w tojku, zacznę biec wolniej niż zakładałam lub zwyczajnie opadnę z sił, w którymś momencie wścieknę się i… wymięknę. Po prostu powiem: pierdolę, nie robię.
Bo choć psyche mam silną i odporną na jojczenie, to jednak jest szansa, że w pewnym momencie ona też odmówi współpracy. Co wtedy? Nie wiem. Wolę zakładać, że mój mózg jest na tyle zajebisty, by zostać ze mną do końca ;)
A Wy, jak radzicie sobie ze swoimi biegowymi koszmarkami? Dzielmy się wiedzą i dobrym słowem. Mało czasu zostało, a wiecie… WINTER IS COMING.
Fot. Martins Zemlickis, Unsplash.com