Mam trzydzieści lat i jedna rzecz, której się przez całe swoje dotychczasowe życie nauczyłam, to że jak się czegoś bardzo chce, to się to po prostu, kurwa, robi.
Piotrek Pogon, koleś po resekcji płuca, częściowej utracie słuchu i trzech nawrotach raka + niewidomy Łukasz Żelechowski chcieli wejść na Aconcaguę – najwyższy szczyt obu Ameryk – i guess what? Zrobili to. Znaleźli sponsorów, zaczęli przygotowania i wleźli na tę cholerną górę. Ekipa nabijała się z sapania Piotrka, który na przewyższeniach rzędu 6,5 tys. m n.p.m. tracił oddech I zaczynał świszczeć, tak z resztą narodziła się jego ksywa Pan Zadyszka. Łukasz, choć bywało, że się wywracał na trasie, twierdził, że nie widzi problemów. Nazwiecie to szaleństwem, ja nazwę pasją. Potrzebą przekraczania własnych granic. Realizacją marzeń.
Scott Jurek w trakcie ultramaratonu Badwater [217-kilometrowy bieg przez pustynię, zaczyna się w Dolinie Śmierci 85 metrów pod poziomem morza, kończy na szczycie Mount Whitney Portal, 2548 metrów n.p.m., temperatury dochodzą do +55 st. C, cienia brak], po przebiegnięciu 112 km dostał drgawek, zaczął wymiotować, aż w końcu upadł na pobocze. Przez 10 minut leżał nieruchomo w „wannie” z zimną wodą, a potem przypomniał sobie słowa swojego ojca: Czasem po prostu trzeba, po czym wstał, dobiegł do mety, wygrał i jeszcze, kurwa, ustanowił rekord trasy. A, zapomniałam dodać, że zrobił to wszystko dwa tygodnie po wygraniu 100-milowego [160 km] ultramaratonu górskiego Western States.
W 2014 roku na Igrzyskach Olimpijskich w Soczi Justyna Kowalczyk walczyła o złoty medal w biegu na 10 km. Guess what? Wygrała te igrzyska… ze złamaną kością stopy.
I Wy mi piszecie, że podziwiacie mnie, bo potrafię wstać o piątej rano, żeby pobiegać?
BITCH PLEASE
Powiecie, że Kowalczyk i Jurek to zawodowcy… Well, Pogon i Żelechowski są amatorami. Z resztą Scott i Justyna też nimi byli zanim zaczęli uprawiać sport zawodowo.
„Opiekuje się nimi sztab ludzi” – powiecie. Z wyżej wymienionej czwórki tylko Justyna Kowalczyk ma swojego trenera, bynajmniej nie jest to „sztab ludzi”. Scott Jurek od początku kariery ultramaratońskiej sam ustalał swoje treningi i dietę. Sam musiał dopilnować tego, żeby wybiegać i wyćwiczyć swoje. Piotr i Łukasz? Serio wierzycie, że nad dwójką niepełnosprawnych amatorów pochylałby się „sztab ludzi” w tym kraju?
Powiecie, że mają talent. Owszem, nie zaprzeczę, że do osiągania spektakularnych wyników sportowych trzeba mieć predyspozycje. Tylko, że wiecie co? Dar od bogów to nie wszystko. Nie osiągniesz nic wielkiego w sporcie [i w życiu] bez samodyscypliny, umiejętności nadawania własnym celom priorytetów i… serca do tego wszystkiego. Nie weźmiesz dupy w troki, jeśli nie będziesz tak naprawdę, dogłębnie, gdzieś tam w środku czuć, że tego chcesz.
Kiedy więc ktoś mówi mi „podziwiam Cię, że biegasz prawie 300 kilometrów w miesiącu, też bym chciał, ale nie mam na to czasu”, autentycznie mam ochotę palnąć go w łeb. Po prostu wkurwia mnie takie gadanie dla gadania. Skoro tego nie robisz, to znaczy, że Ci się nie chce. Albo Ci nie zależy. Albo nie czujesz wewnętrznej potrzeby, żeby to robić. Kogo tak naprawdę oszukujesz? Siebie czy mnie?
Miej jaja i po prostu powiedz, że masz na to wywalone. Przynajmniej będziesz szczery z samym sobą.
ROBIĘ TO, CO ROBIĘ, BO TO KOCHAM
Każdy, kto myśli, że pobudka o 6:00 rano, żeby zrobić trening, to poświęcenie, jest w ogromnym błędzie.
Każdy, kto twierdzi, że zarywanie nocki po to, by coś napisać, jest głupotą, w życiu nie zrozumie, na czym polega prawdziwa pasja.
Każdy, komu szkoda czasu na ważenie produktów i liczenie kalorii, prędzej czy później poniesie klęskę w swojej walce z nadwagą czy wagą generalnie.
Jeśli bardzo chcesz coś zrobić, to po prostu to zrobisz. Ot, cała filozofia.
Chcę realizować swój plan treningowy rozpisany przez trenera, a ponieważ pracuję na pełny etat, a wieczory często mam zajęte (blog, spotkania, rzeczy przyziemne: zakupy, poczta, sprzątanie, gotowanie), biegam i chodzę na siłownię przed pracą. Jeśli danego dnia mam do przebiegnięcia 25 kilometrów w spokojnym tempie, w robocie muszę być na 10:00, a dojazd do niej zajmuje mi godzinę, to logiczne, że muszę wstać o piątej rano tak, żeby zdążyć się obudzić, wypić koktajl i parę łyków kawy, założyć ciuchy biegowe, przebiec 25 km, wrócić do domu, wziąć prysznic, ogarnąć się, zjeść śniadanie i wyjść z domu o 9:00. To nie jest żadna filozofia. To po prostu wybór: mogę spać do ósmej, a mogę wstać trzy godziny wcześniej i zrobić trening.
Chcę wyrzeźbić ciało, być zdrową i sprawną, więc ćwiczę i trzymam michę. Gotuję w domu, ważę produkty, przeliczam zawartość białka, węglowodanów, tłuszczów w posiłkach i nie uważam, żeby było to z mojej strony wielkie wyrzeczenie. Ot, poświęcam na to dodatkowe 30-60 minut każdego dnia. Mniej więcej tyle, ile trwa odcinek „Przyjaciół” albo „Gotowych na Wszystko”. Mam efekty, bo postępuję tak, żeby je mieć.
Chcę napisać książkę, choć praca, treningi i blog zajmują mi tyle czasu, że na extra pisanie mi go już nie starcza. Coś tam skrobię, notuję, ale wiem, że musi nadejść odpowiedni moment, żebym rzuciła wszystko inne w cholerę i zajęła się tylko (albo głównie) tym. Być może zrezygnuję wtedy z bloga. A może ze sportu, choć wątpię. Z pracy? Owszem, jeśli jakimś cudem zdobędę dużą sumę gotówki i będę mogła pierdolnąć kwitami z dnia na dzień. Ten moment jeszcze nie nadszedł, bo widocznie ja nie jestem na niego gotowa. Ale przyznaję to otwarcie, nie tłumaczę się, że mam inne, ważniejsze rzeczy do roboty. Nie mam. Po prostu książka nie jest w tym momencie dla mnie priorytetem.
INNI MAJĄ LEPIEJ/ŁATWIEJ/WPISZ COKOLWIEK
„Ale Ty nie masz dzieci”.
„Pracujesz od dziesiątej! Ja zaczynam pracę o siódmej!”.
„Mam [wpisz jakąkolwiek chorobę], nie mogę trenować!”.
Znam ludzi, którzy mają dzieci i ćwiczą codziennie. Tak, również kobiety. Takie z niemowlakami. Potrafią zostawić malucha pod okiem śpiącego chłopa, wstać o czwartej rano i zrobić trening. Wracają, biorą prysznic, dają dziecku cyca i jedzą z chłopem śniadanie, zanim ten wyjdzie do pracy.
Znam ludzi, którzy pracują po 20 godzin na dobę, a i tak potrafią wcisnąć trening w swój plan dnia (a raczej doby). Wystarczy wracać biegiem czy rowerem z pracy. Albo – jeśli w biurze musisz być o siódmej rano, robić trening wieczorem. Ewentualnie o czwartej nad ranem. To naprawdę nie jest rocket science.
Wbrew temu, co twierdzą niektórzy lekarze, można cierpieć na X i trenować Y. Wystarczy wybrać odpowiednią dyscyplinę, która nie będzie zagrażać Twojemu zdrowiu.
AMEN
Zanim następnym razem powiesz, że mnie podziwiasz i że gratulujesz, zastanów się, czy nie wolałbyś pogratulować samemu sobie.
Choć, oczywiście, dziękuję za wsparcie ;)
Peace.
fot. Oday Hazeem, pexels.com