Ostatni zbieg, do mety zostały jakieś trzy kilometry. Nogi dosłownie wchodzą mi w dupę, stopy parzą, obtarte od źle dobranego plecaka ramię piecze, a ja lecę, frunę wręcz, unosząc się kilka metrów nad ziemią. Zegarek pokazuje 3:15 min./km – zapieprzam w tempie niemalże kenijskim, nie wiem, czy śmiać się czy płakać. Wszystko tak bardzo boli. A ja jestem tak bardzo szczęśliwa. Oszalałam? Nie. Po prostu odkryłam, co tak naprawdę mnie w tym całym „biegactwie” kręci.
Wiecie, nigdy nie byłam jakąś wielką fanką gór. Morze, ocean – to było to, co pajonki lubią najbardziej. Dzień na plaży, truchtanie o zachodzie słońca i melanż nocą – taki miałam patent na udane wakacje. Aż któregoś dnia wpadła mi w ręce książka „Szczęśliwi biegają ultra” Magdy i Krzyśka Dołęgowskich, zresztą jedna z pierwszych o bieganiu, które przeczytałam. Gdzieś na 149 stronie pomyślałam sobie, że takie zawody w Tatrach czy innych Sierra Nevada to musi być coś. Jakieś 100 stron później byłam już zapisana na Rzeźniczka – 28-kilometrowy bieg po Bieszczadach, który odbył się raptem kilka dni temu i już na zawsze…
Dobra, po kolei.
PIERWSZE STARCIE Z GÓRAMI
Górskie bieganie nie było mi kompletnie obce, bo – jak zapewne pamiętacie – w lutym tego roku po raz pierwszy w swoim życiu pojechałam na obóz biegowy w Beskidy. Tam zrozumiałam, że góry to żywioł, którego człowiek nigdy nie okiełzna i prawdopodobnie nigdy w pełni nie pojmie. Tam dowiedziałam się, co znaczą prawdziwe zakwasy, prawdziwy ból i prawdziwa wola walki. Tam też dotarło do mnie, że bieganie po asfalcie nijak się ma do górskiego biegania – to kompletnie inny rodzaj wysiłku, który wymaga zupełnie innego nastawienia, myślenia, a przede wszystkim – przygotowania. To trochę tak, jakby porównać twórczość Warhola i da Vinci. Niby i to sztuka, i to sztuka, ale przepaść w poziomie kunsztu, warsztatu i zaangażowania jest ogromna. I jeśli obóz biegowy w jakikolwiek sposób zaintrygował mnie górskim bieganiem, tak ostatni weekend w Bieszczadach zdecydowanie ukierunkował moje przyszłoroczne plany biegowe.
Tak, Kochani. Zamierzam zostać ultrasem. Ale znów – po kolei.
GDY CI SMUTNO, GDY CI ŹLE…
W Bieszczady jechałam kompletnie bez planu. Nie tylko na bieg, ale w ogóle: na siebie, na życie… Wpadłam w jakiś taki letarg, czas trudnych i bolesnych zmian, które – zamiast dać mi powera do działania, zaczęły ciągnąć mnie w dół, przytłaczać, pogrążać. Z jednej strony czułam, że powoli zapadam się i tonę, z drugiej – nie miałam pomysłu na to, jak zażegnać kryzys, więc po prostu wegetowałam, bardzo często kontemplując sufit w pozycji horyzontalnej albo ścianę – w embrionalnej.
Anyway, w nocy przed planowanym wyjazdem napisałam kumplowi, że rezygnuję. Odpisał tylko: Widzimy się jutro na parkingu. Rano po prostu wstałam, spakowałam rzeczy i stawiłam się w umówionym miejscu. Nie wiedziałam nawet, czy chcę jechać. Wiedziałam tylko, że nie chcę się poddawać. Nie tak. Nie teraz.
Ruszyliśmy.
…WEŹ PRZYJACIÓŁ, ZABAW SIĘ
Było nas łącznie trzynaście osób, z czego sześć (trzy pary) startowało w Rzeźniku (82 km), cztery w Rzeźniczku (28 km), a reszta przyjechała kibicować i wspierać biegnących.
„Rzeźniki” startowały o trzeciej nad ranem z czwartku na piątek, „Rzeźniczki” – w sobotę o ósmej rano, tak więc ja i reszta krótkodystansowców mieliśmy okazję obserwować przygotowania naszych przyjaciół do zmagań z dystansem ultra, ale też zobaczyć ich w akcji na przepakach (czyli w tzw. punktach kontrolnych) i przekonać się na własne oczy, jak kurewsko trudny, bolesny i wymagający jest Rzeźnik. Widzieliśmy i krew, i pot, i łzy (dwie spośród trzech startujących par nie ukończyły biegu przez kontuzje), ale też wielką radość po przekroczeniu linii mety i podniecenie na kilka godzin przed startem, kiedy wieczorem w Cisnej, już po odebraniu pakietów startowych, leżąc na trawie słuchaliśmy kultowego już zespołu Wiewiórka na Drzewie i ich nie mniej kultowego w środowisku ultrasów kawałka „Ofiarom Tenera Klausa”.
Wtedy, tam, w tych promieniach zachodzącego słońca, na górskiej polanie, otoczona przez setki osób połączonych jedną wspólną pasją, poczułam się na nowo wolna, szczęśliwa, „na swoim miejscu”. Pomyślałam sobie, że mam ogromne szczęście być TU i TERAZ z tak wyjątkowymi ludźmi, którzy mają w sobie na tyle silnej woli, samozaparcia i miłości do biegania, by obudzić się w środku nocy i na własne życzenie biec przez kilkanaście godzin – najpierw w ciemnościach, a później w palącym słońcu, siekącym deszczu, z góry, pod górę, pod wiatr, na przekór wszystkim przeciwnościom losu.
Wtedy też po raz pierwszy poczułam, że chcę czegoś więcej. Chcę być jak oni.
OFIAROM PRZEROSTU AMBICJI
Zgodnie z rozkazem trenera, Rzeźniczka miałam po prostu przebiec. Nie byłam totalnie przygotowana do biegania po górach, bo wszystkie treningi (poza tygodniowym obozem w lutym 2016), które robiłam od czerwca 2015 do maja 2016 ukierunkowane były na biegi stricte uliczne. Rzeźniczka biegłam niecałe dwa tygodnie po maratonie w Krakowie, półtora miesiąca po zrobieniu życiówki w Dębnie, pięć tygodni po zrobieniu życiówki na 10 km i trzy tygodnie po zrobieniu życiówki na 5 km – umówmy się, byłam dość mocno wyeksploatowana.
Chciałam, naprawdę chciałam podejść do tego biegu rozsądnie. Nie spinać się. Po prostu przebiec, podziwiając uroki przyrody… Zresztą, kogo ja oszukuję? Od początku wiedziałam, że będę nakurwiać ile fabryka dała ;) A ostateczny zew przygody poczułam w kolejce, która z samego rana wiozła nas na miejsce startu.
Rozejrzałam się dokoła i pomyślałam sobie, że jest zbyt pięknie, by nie spróbować wycisnąć z siebie ostatnich soków. No co ja Wam poradzę. Już tak mam.
DRUGIE STARCIE Z GÓRAMI
Ruszamy.
Biegnę z kumplem i jego znajomymi, których spotykam na 10 minut przed startem. Wspominają coś o łamaniu trzech godzin. Domyślam się, że to poza moim zasięgiem, ale mimo wszystko zaczynam z nimi. Od początku narzucają mocne tempo – 4:30-4:40 min./km. Poddaję się po około dwóch kilometrach z (uwaga!) rozsądku. Wiem, że pierwsze kilka kilometrów po asfalcie to czas, żeby nadrobić to, co potem stracę na podejściach i podbiegach, ale mimo wszystko nie chcę się spalić na samym wstępie, zwłaszcza, że słońce zaczyna grzać w czerep. Zwalniam do około 5:00 min./km. Pierwsze podbiegi pojawiają się szybko, tuż po trzecim kilometrze. Początek jest trudny, bo ciało nie przywykło do tego typu wysiłku, ale już po 2-3 km przyzwyczaja się. Łapię rytm i na 10 kilometrze czuję się, jakbym biegła po asfalcie – czytaj: komfortowo.
Szesnasty kilometr, wpadam na przepak. Izo? – pytam dziewczyny rozdającej zawodnikom kubeczki z płynami, ta przytakuje, więc wychylam zawartość do dna i sięgam po drugi, tym razem z wodą. Upijam łyk, resztę wylewam sobie na głowę, straszny skwar dzisiaj. Przede mną jakieś dwanaście kilometrów, w tym dwa strome podejścia – „ściany” po kilkaset metrów. Ruszaj, Malwa, jesteś dziewiąta! – krzyczy ktoś. Nie wierzę. Miałam w planach krótki odpoczynek, ale po takim newsie ani myślę się zatrzymywać. Ruszam. Przede mną najtrudniejszy odcinek trasy. Nie czuję strachu ani zwątpienia, wręcz przeciwnie – jestem podekscytowana.
Zapał mija po jakichś 200 metrach. Zaczyna się jedno z najbardziej skurwiałych podejść, z jakimi miałam do czynienia. Jeszcze nie wiem, że za dwa kilometry będzie drugie. Gorsze. Mimo wszystko jestem z siebie niesamowicie dumna. Dopiero teraz widzę, jak dużo dał mi obóz biegowy – na zbiegach puszczam się jak zła, zostawiając daleko w tyle kozaków, którzy wymijali mnie w drodze pod górę. Wiem, że tu tkwi moja przewaga i staram się ją wykorzystać za każdym razem, gdy droga wiedzie w dół. Jestem cholernie zmęczona, a jednocześnie podekscytowana. Nie mam pojęcia, co czeka za następnym drzewem, za następną górką. Ta nieprzewidywalność mnie pociąga. Jest taka… taka bardziej ludzka. Bliżej człowieka i jego pokrętnej natury niż asfalt.
Ostatnie kilometry. Wbiegam na połoninę. Słońce praży, zalewając zieleń trawy złotym blaskiem. Jest absolutnie cicho. Trzech biegaczy, z którymi ścigałam się do tej pory, zostawiłam za sobą. Przede mną tylko las i kilka drgających, kolorowych punktów w oddali – to ci najszybsi. Lecę, unosząc się nad ziemią, zgrabnie omijając kamienie i dziury. Bądź zwinna jak sarenka, mądra niczym sowa, lotna jak jastrząb i waleczna niczym lwica – w uszach ni stąd ni zowąd dźwięczą słowa dziadka – mężczyzny, który przez całe życie był mi bliższy niż ojciec. Czuję ukłucie gdzieś tam, po lewej stronie. Żal ściska gardło, oczy pieką. Przyspieszam.
Ostatni zbieg, do mety zostały jakieś trzy kilometry. Nogi dosłownie wchodzą mi w dupę, stopy parzą, obtarte od źle dobranego plecaka ramię piecze, a ja lecę, frunę wręcz, unosząc się kilka metrów nad ziemią. Zegarek pokazuje 3:15 min./km – pędzę w tempie niemalże kenijskim, nie wiem, czy śmiać się czy płakać. Wszystko tak bardzo boli. A ja jestem tak bardzo szczęśliwa…
Finiszuję jako 9. w swojej kategorii wiekowej i 14 spośród niemal 400 startujących kobiet. Jak na debiut w górach, tragedii nie ma.
BIEGACTWO
Szybkość, balansowanie na granicy bólu i euforii, przełamywanie własnych ograniczeń – to znałam już z biegów ulicznych. Ale siła gór, ich dzikość, nieprzewidywalność i sposób, w jaki mobilizują mnie do dalszej walki – to jest coś, czego przedsmak miałam na obozie biegowym, a co poczułam w pełni dopiero kilka dni temu, biegnąc Rzeźniczka. Bo chyba o to właśnie w tym całym bieganiu (i w ogóle, w życiu) chodzi. O jeden krok dalej.
By być bliżej. Mocniej. Bardziej.