Siedzę na łóżku, a w zasadzie to nie siedzę, a półleżę, z laptopem na kolanach i kieliszkiem w dłoni. No więc półleżę, piję wino, choć miałam nie pić i jem bagietkę, choć miałam nie jeść. I myślę sobie, że to jest, kurwa, strasznie smutne. Takie życie sam na sam ze sobą.
Jestem chyba w najchujowszym momencie ever. Wiem już, czego nie chcę, ale jednocześnie nie za bardzo wiem, co jest dla mnie ważne. Wiem, że nie chcę plastra, związku na zakładkę, bycia z kimś tylko po to, żeby być. Bo to fajne jest – wracać do domu, w którym ktoś czeka, krząta się, wstawia wodę na herbatę albo pyta, jak minął dzień. Niby nic, ale uświadamiasz sobie, jak bardzo Ci tego brakuje dopiero w momencie, gdy zostajesz sam. I teraz masz dwie opcje do wyboru: albo kontemplować tę swoją samość (nie samotność, bo zbyt wielu bliskich ludzi jest obok mnie), albo wziąć i przygarnąć pierwszego lepszego Jasia, z którym będzie Ci się dobrze rozmawiać. Zaadoptować go, oswoić i tworzyć z nim coś na kształt domu. Bo tak jest raźniej. Łatwiej i przyjemniej. Been there. Done that. Więcej nie chcę.
SAMOŚĆ*
Tak więc wybieram samość. Wieczory z książką, muzyką, internetem i patrzeniem w sufit. Czasem ktoś przyjdzie, czasem ja wyjdę, ale generalnie zawsze wracam w to samo miejsce – miejsce ciszy. Miejsce pustki. Miejsce chaosu. Miejsce szczęścia. I wszystkich złych myśli. Moje miejsce. Im dłużej w nim jestem, tym bardziej uświadamiam sobie, że wolę być sama niż z kimkolwiek. I to jest z jednej strony dobre, oznacza progres z rozwojowego punktu widzenia, a z drugiej smutne, bo wiem, że być może już zawsze będę tylko ja.
Me, myself and I.
ZA-KOCHANIE
Tymczasem przyszła wiosna i człowiek czuje, że mógłby, a w zasadzie to chciałby się zakochać. Tylko widzicie, to już nie jest takie proste. Kiedyś wystarczyło, że spojrzał na Ciebie TAK, a potem wsadził Ci stokrotkę we włosy. Wiater wiał, kwiaty pachły, i żyli długo i szczęśliwie. Teraz, dziś, w wieku trzydziestu-kilku lat, kalkulujemy. Co robi w życiu, czym się interesuje, czy jest odpowiedzialny, czy byłby dobrym ojcem dla mojego potencjalnego dziecka?
Załóżmy, że tak. Brawo, mamy kandydata na partnera! Tylko trochę, kurwa, gorzej, jak brakuje chemii, flow. Wzajemnego zrozumienia, czytania sobie w myślach, wybuchania głupkowatym śmiechem w tych samych momentach. Powiecie mi, że to najmniej ważne, kwestia dopracowania. Chuja tam. To coś albo jest, albo tego nie ma. Naturalna więź, koneksja, czyste, szczeniackie zakochanie. Jak dla mnie, bez tego „porażenia prądem” nie ma związku. Nie ma w ogóle wstępu do niego.
A wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Że człowiek w wieku trzydziestu-kilku lat, człowiek po kilku nieudanych związkach, człowiek wybierający samość, staje się cyniczny. Sceptyczny. Sarkastyczny. Hasztag ironia. Słowem: przestaje wierzyć, że mógłby się znów tak czysto, niewinnie, szczerze zakochać.
ŻYCIE
Gośka Halber napisała ostatnio bardzo ważny, mądry tekst. I ja Was z nim tak tu, o, zostawię. Bo nie mam lepszego pomysłu na puentę.
Ot. Taki czas, że wolę patrzeć w ścianę niż w siebie.
*Termin ukuła Edie, Mieszkanka Warszawy.