– Wiesz, czego nie mogę sobie najbardziej wydarować? – zapytałam B. jakieś dwa lata temu, tuż po rozstaniu z Jak-Mi-Się-Wtedy-Wydawało-Mężczyzną-Mojego-Życia.
Czego? – B. uniósł brwi ironicznie, oczywiście nie wypowiadając przy tym ani słowa.
– Że nie walczyłam o niego, o nas, wystarczająco mocno. Że nie zrobiłam absolutnie wszystkiego, żebyśmy byli razem.
B. westchnął, podrapał się po głowie, następnie tą głową pokręcił i rzekł: – Dziecino… Kto ci tych głupot naopowiadał, hę? Że związek to ma być flaków wypruwanie, duszy umartwianie, żywot wieczny ament? Że to rejtanowskie darcie koszuli na piersiach i rzucanie się do rzeki z kamieniem u szyi? Że to jest jakaś, kurwa, walka jest? Związki, udane związki, są nieskomplikowane. Bywa trudno, wiadomiks, ale generalnie jak ludzie się kochają i są normalni, to tworzą łatwe i przyjemne relacje – powiedział B. i popatrzył na mnie tak, że nie śmiałam zaprotestować. Po prostu w sekundzie zrozumiałam, że gość ma absolutną rację.
A potem zaczęłam rozmyślać: skąd bierze się w nas przekonanie, że żeby mieć dobry związek, trzeba o niego walczyć?
Mesjanizm, Wallenrodyzm i całe to romantyczne pierdolenie
Kto chodził do szkoły, ten wie, co za manianę odjebał Kordian i dlaczego Konrad powinien dostać w mordę. A w zasadzie to nie on, a cała banda polskich wieszczów, których dzieła od kilku stuleci wciąż doskonale sprzedają romantyczny bełkot, zgodnie z którym:
a) jesteśmy narodem wybranym (gówno prawda),
b) życie zawsze polega na walce w imię wyższego dobra (gówno prawda),
c) szczęście, żeby było wartościowe i „zasłużone”, powinno być okupione cierpieniem (gówno prawda).
Ja wiem, że wzniosłe idee są w życiu potrzebne i generalnie „w coś trzeba wierzyć”, ale błagam, skończmy już z tą cierpiętniczą nomenklaturą i zacznijmy w końcu uczyć młodych ludzi, jak żyć dniem, wykorzystywać swój potencjał i doceniać to, co TU I TERAZ. Oczywiście, tradycję należy pielęgnować, historię znać, o przyszłości pamiętać, ale dopóki nie zrozumiemy, że bycie zadowolonym (lub dążenie do zadowolenia) z siebie, ze swojego życia i z otoczenia, w którym na co dzień przebywamy, jest stanem normalnym, dopóty będziemy społeczeństwem smutnych, pogubionych i sfrustrowanych cierpiętników. A smutny, pogubiony i sfrustrowany cierpiętnik nie jest w stanie stworzyć udanego związku. Bo cierpienie wcale nie uszlachetnia. Cierpienie boli, krzywdzi, czasami uczy, ale niekoniecznie czyni nas lepszymi i bardziej wartościowymi ludźmi.
My jako społeczeństwo, naród z taką, a nie inną historią, mamy olbrzymie predyspozycje do umartwiania się, nieufności, podejrzliwości, przewidywania najgorszego, no i tego pochodzącego jeszcze z czasów PRL cwaniactwa oraz wewnętrznego przekonania, że jak mnie drzwiami nie wpuszczą, to oknem wlezę.
Wciąż nie kumamy, że czasem lepiej po prostu pocałować klamkę. W sensie: nic na siłę.
Dom zły
Kolejna kwestia to rodziny, z których się wywodzimy – skażone tą „niezdrową polskością”, o której napisałam wyżej. Jak się człowiek przez pół życia napatrzył na wiecznie rozdarte mordy rodziców, zapłakaną matkę, WALKĘ o każdą dobrą chwilę albo o NORMALNOŚĆ, to nic dziwnego, że później przenosi te schematy na swoje relacje z ludźmi i myli gówno z gliną, lepiąc związki, które rozpadają się od samego początku i które nigdy nie powinny były mieć miejsca, a o które – nomen omen – walczy jak lwica o małe.
Słowem: jeśli dorastasz w przekonaniu, że wszystko, co Cię dobrego w życiu spotyka, musisz sobie od tego życia wyszarpać, wywalczyć, to nic dziwnego, że później, kiedy powinien być czas na stabilizację, względny spokój i przyjemności, Ty latasz z szabelką i robisz rozpierdol wokół własnej kuwety.
Pop-kultura i ja, mnie, o mnie
Wbrew pozorom to, co przypływa zza oceanu, też nie jest takie do końca pro. XXI wiek i obecne wytwory szeroko dostępnej kultury to czas egoistów, era me, myself and I. Odchodzimy od kolektywizmu, coraz mocniej gloryfikując indywidualizm i potrzeby jednostki. Z jednej strony to dobrze, bo mocniej skupiamy się na sobie – swoim samorozwoju, zrozumieniu mechanizmów, które nami kierują, doskonaleniu siebie. Z drugiej, mam wrażenie, że trochę za bardzo się w tym zapętliliśmy, przez co coraz częściej traktujemy ludzi instrumentalnie, jak narzędzia do realizacji własnych celów i potrzeb. Ten model funkcjonowania przenosimy też na związki, relacje miłosne, oczekując od partnerów, że dopasują się do nas, niejako przerabiając ich na swój obraz i podobieństwo, WALCZĄC o usilne, wzajemne „zgranie”.
Tymczasem ludzie są jak puzzle. Albo do siebie pasują, albo nie. Możesz próbować coś tam dociąć, uciąć… Ale tym sposobem ryzykujesz, że Ci się cała układanka rozpierdoli. Zamiast przerabiać, urabiać, kombinować, nie lepiej skupić się na znalezieniu właściwego puzzla?
Just askin’.
*
– Wiesz, dlaczego nie zamieniłbym swojej kobiety na żadną inną dupę na świecie? – zapytał mnie B. tego samego dnia.
Tym razem to ja uniosłam brwi lekko ironicznie. Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko, zapłacił za kawę i na odchodne rzucił przez ramię:
– Pójdziemy sobie dzisiaj poleżeć na trawie.
P.S. Do niedzieli jestem w Bieszczadach. STOP. Tekstu spodziewajcie się po weekendzie. STOP. No chyba, że coś mi na łeb padnie i będę siedzieć przy laptopie w górach. W co wątpię. STOP. Buzi. STOP.