Powstało tysiące rozpraw o wolności. Arystoteles twierdził, że wolność jest nierozłączna z umiejętnością podejmowania decyzji. Jeszcze dalej poszedł Sartre, który uważał, że człowiek jest skazany na wolność – sam ustala normy i system wartości, zgodnie z którym postępuje, jednocześnie biorąc pełną odpowiedzialność za popełniane czyny i stając się w tym niejako „postacią tragiczną”, bo jego wybory nigdy nie zadowolą wszystkich. Kant (z moralnego punktu widzenia) był dość blisko Sartre’a. Podchodził do sprawy bardziej optymistycznie, ale też ryzykownie, twierdząc, że człowiek sam najlepiej wie, co dobre dla niego i dla świata. Według Hegla wolność była wytworem ludzkiej świadomości, Marks za wszelką cenę chciał uzależnić wolność państwa od wolności społecznej, zaś Nietzsche wierzył, iż jedynie „nadludzie” pozostają wolnymi jednostkami. Potem przyszedł Fromm i stwierdził, że wolność to nic innego jak posłuszeństwo zasadom zapewniającym optymalny rozwój jednostki, a jeszcze później Bauman, który podkreślał, że nie ma wolności bez ryzyka i niepewności – nigdy nie wiesz, czy to co robisz jest „dobre”, czy „złe”.
#1. BYĆ SOBĄ
Pewnie każdy z nas ma jakieś swoje własne pojęcie wolności. Jednak wychodząc poza schemat cabrio, którym jedziesz przez pustynię, a wiatr rozwiewa ci włosy czy też zakola, wolność – tak myślę – jest totalnym, pełnym i kompletnym zaakceptowaniem siebie. Ale nie siebie wykreowanego, wyćwiczonego, w masce, z którą wychodzisz do ludzi. Siebie takiego, jakim jesteś w swoich najgorszych momentach. Siebie zaspanego. Siebie leniwego. Siebie nielubiącego świata. Siebie z pięciokilogramową nadwagą. Siebie bez mięśnie czworogłowych uda. Siebie z cuchnącym oddechem. Siebie z wątpliwościami, kryzysami i przekrwionymi oczami. Tylko akceptując siebie w najgorszej wersji ewer, jesteś w stanie zmobilizować się tak naprawdę i autentycznie, żeby ją poprawić. Bo nie robisz nic na siłę. Nic pod publiczkę. Nic nikomu nie udowadniasz. NAWET SOBIE.
#2. MIEĆ WYJEBANE
Z punktem 1 wiąże się punkt 2. Co to znaczy mieć wyjebane? To znaczy umieć powiedzieć własne zdanie na głos zawsze, wszędzie i bez względu na okoliczności, licząc się z konsekwencjami wyrażenia takiej opinii oraz z tym, że ludzie mogą i mają święte prawo się z tobą nie zgadzać. Kilka dni temu wyraziłam swoją opinię na temat większości ludzi tworzących blogo/inluenco/sferę w tym kraju i wiem, że została wyśmiana, wyklęta, wykluczona i zdyskredytowana przez większość z tych ludzi. Czy sprawia mi to przykrość? Czy mnie to rusza? Nie. Bo powiedziałam to, co chciałam powiedzieć, szczerze, wprost, bez owijania w bawełnę, ale też nikogo nie obrażając. Jeśli ludzie, którzy robią to, co robią i chcą wierzyć, że dzięki temu są kimś wyjątkowym – niech wierzą. Ja nie muszę.
#3. WIEDZIEĆ, ŻE SIĘ NIC NIE MUSI
Ostatnio obliczyłam sobie, że żeby przeżyć w Warszawie, jedząc trzy razy dziennie, wychodząc ze 3-4 razy w tygodniu do kina lub na imprezę, kupując sobie co najmniej ze dwa nowe ciuchy w miesiącu i płacąc różne opłaty, do których jestem zobowiązana, potrzebuję max 2,5 tys. złotych na rękę. To nie jest jakoś spektakularnie dużo, biorąc pod uwagę, że pracując w agencji reklamowej zarabiałam ponad dwa razy tyle. I tak sobie pomyślałam, że wolę popracować solidnie jeden tydzień w miesiącu (ciągiem albo rozkładając to na cztery tygodnie) i zarobić, co mam zarobić, żeby przeżyć, zamiast wypruwać sobie flaki w korpo albo innej januszowej firmie, pracując na dodatek na czyjś rachunek.
Rozmawialiśmy o tym zresztą ostatnio z B., wiecie, tym lamusem z Użyj Wyobraźni, wspólnie dochodząc do wniosku, że w Polsce panuje jakiś z dupy wzięty etos pracy, gdzie ludziom wydaje się, że muszą zapierdalać, żeby „być kimś”, „do czegoś dojść”, „coś sobą reprezentować”. Ja jebię, ale pierdolenie.
Praca jest przereklamowana. Praca ma ci przede wszystkim dać hajs niezbędny do życia plus przestrzeń na robienie swoich rzeczy. Jeśli twoja praca jest twoim hobby i nie musisz jej wykonywać pięć razy w tygodniu po osiem godzin dziennie, wygrałeś życie. Bo w końcu nic nie musisz. Nie musisz pracować na etat. Nie musisz zarabiać dziesięć koła, żeby czuć się wartościowym człowiekiem. Nie musisz brać kredytu, kupować mieszkania ani nawet karnetu w Multisporcie.
Nic nie musisz. Czy to nie wspaniałe?
#4. NIE PRZYWIĄZYWAĆ SIĘ DO LUDZI, Z KTÓRYMI NIC CIĘ JUŻ NIE ŁĄCZY
Wolność to też swego rodzaju świadomość, że nie potrzebujesz innych ludzi do tego, żeby funkcjonować i czuć się dobrze. Nie potrzebujesz chujowego partnera. Rzeszy fałszywych przyjaciółek. Ani tysięcy fanów, którzy mówią ci, jaki jesteś zajebisty. Nie potrzebujesz żadnej z tych rzeczy, bo wiesz, że dasz sobie radę sam/a. Dzięki temu otaczasz się tylko naprawdę bliskimi Ci ludźmi. Wybierasz partnera do życia, który Cię czuje, rozumie i podziela Twoje poczucie wolności. Nie trzymasz się jednej ścieżki, którą kiedyś wybrałeś w życiu, jak koła ratunkowego. Bo wiesz, że możesz być kim chcesz, kiedy chcesz i jak chcesz. A nawet jak nie będziesz, to i tak będzie spoko.
#5. WOLNOŚĆ SMAKUJE LEPIEJ, GDY…
Masz w sobie pewną dozę dobroci i życzliwości. Ale bez przesady. W końcu żyjesz ze świadomością, że jakieś max 5% populacji Cię zrozumie.
Peace.