Możecie mnie nazywać kobietą. Mężczyzną. Felietonistką, pisarką, sportowcem, wędrowcem, człowiekiem, który wyrzyguje słowa, albo po prostu człowiekiem. Ale nie nazywajcie mnie blogerką. Bo dziś bycie blogerem to jak bycie wrzodem na dupie. I jeśli tak wygląda „blogosfera” (swoją drogą, śmieszna nazwa), to ja się z tego wypisuję.
Wiecie, na początku było fajnie. Poznałam Tkaczyków, Dżejsonów Hantów aka Kominków, Dżesików, Faszjonelków i innych Szarmantów. Myślałam, że wszyscy jesteśmy po to, by uczynić ten świat lepszym, że wszyscy mamy coś ważnego do powiedzenia (napisania), że to co robimy, niesie za sobą jakąś większą wartość. Jeździłam na konferencje, szkolenia, prelekcje i waliłam sobie konia do swojego zdjęcia zamieszczonego na stronie jakiegoś kolejnego eventu, na którym występowałam jako Bardzo Ważna Osoba, czyli tak naprawdę nikt. Potrzebowałam kilku lat, żeby to zrozumieć. Tak. Za parę dni minie pięć lat odkąd zaczęłam prowadzić bloga. Pięć lat. 1 826 dni. 43 824 godziny. To kupa czasu. I nie żałuję ani minuty robienia tego, co robiłam i co zapewne robić będę jeszcze przez chwilę.
Ale do rzeczy
Mam wrażenie, że dziś mianem blogera określa się każdą osobę, która ma konta na snapie, insta i fejsie, a na nich po kilka-kilkaset tysięcy obserwujących. Ci ludzie nie muszą mieć absolutnie nic do powiedzenia. Wystarczy, że kilka razy odwiedzili chirurga plastycznego albo spędzili tysiąc pińćset sto dziewięćset godzin w siłowni. Wystarczy, że napisali jeden kontrowersyjny tekst albo mają kosę z jedną dużą marką, którą obsmarowali w social mediach. Tych ludzi, ludzi pokroju Anelli, sióstr Godlewskich, Deynn albo innych Grażyn nazywa się dziś influencerami, blogerami, z polskiego na nasze „ludźmi, którzy mają znaczenie”.
Well, ja się na to nie zgadzam
W zasadzie, to mnie to bawi. I żenuje. Żenuje mnie to, że blogerzy uznawani za topowych w polskiej blogosferze komentują w tekstach na swoich blogach gównoburzę jaka wyniknęła między Maritą-Jakąśtam-Deynn a jej Siostrą-Jakąśtam-Cośtam. Żenuje mnie, że na jednej z największych grup blogerskich na Facebooku ludzie komentują zachowanie tej zagranicznej blogerki jako całkowicie naturalne (ctrl;del: blogerka aka youtuberka aka influencerka zwróciła się z prośbą do właściciela hotelu o darmowy pobyt dla niej i jej chłopaka w zamian za reklamę na swoim kanale, właściciel ją wyśmiał, a ona się obraziła i postanowiła po nim publicznie pojechać), żenuje mnie cała ta branża, która sama sobie przyznaje nagrody i wzajemnie smyra się po jajcach, podczas gdy zaledwie garstka, ale to GARSTKA z nich robi coś naprawdę wartościowego.
Blogerką nie jestem i już raczej nie będę
To taki mój mały manifest. Otwarty list do blogosfery, z której w otwarty sposób się wypisuję. Blogerzy w tym kraju mieli być odpowiedzią dla coraz bardziej stronniczego dziennikarstwa. Mieli nieść wartość dodaną, dawać ludziom do myślenia, prowokować do dyskusji, a nie reklamować pralki, robić zdjęcia własnych obiadów i pisać o swoich wakacjach na Fuertaventura.
Jeśli byłam przez moment jedną z nich, wybaczcie. To się więcej nie powtórzy. Wolę być „nikim”, niż być „blogerką”.
Peace.