Operator komórkowy naliczył kasę za „granie na czekanie”, którego wcale nie zamawiałeś? Pani w monopolowym stwierdziła, że nie sprzeda Ci alkoholu, bo jesteś zbyt porobiony? A może siedzisz od dwóch godzin u prywatnego stomatologa i właśnie wydzierasz japę na recepcjonistkę o to, że jeszcze nie wszedłeś do gabinetu? Cokolwiek byś nie robił, prawdopodobnie wkurwiasz się na złą osobę.
Każdy, kto kiedykolwiek pracował jako kelner(ka), będzie wiedział, o czym mowa. Załóżmy, że podajesz człowiekowi kaczkę. Niech będzie to nawet kaczka wypasiona. Taka wiecie, na bogato. Z żurawiną, pomarańczą, opiekanymi ziemniaczkami z rozmarynem i cha wie, co jeszcze. Nieważne. Ty ze swojej strony odstawiasz pełną profeskę. Czego szanowni Państwo sobie życzą? Co do picia? Polecamy, wspaniałe czerwone czilijskie wino wytrawne z Appelation Controlee XYZ, z limitowanej serii cuvee, dojrzewające w dębowych beczkach, o wspaniałym aromacie owoców dzikich i dzikszych.
Zamawiają, więc odchodzisz dostojnym krokiem, ale jednak energicznie, żeby nie pomyśleli, że ich zlewasz, a kiedy tylko przekroczysz próg kuchni, zapierdalasz jak poparzony, bo czas, bo ruch, bo oddech szefa na karku.
Napiwku nie będzie
Wracasz z tacą, rozpromieniony, ale wciąż dostojny, jakbyś się zjarał dobrym holenderskim staffem. Ustawiasz kieliszki, otwierasz butelkę, pytasz, kto z Państwa zechciałby ocenić smak, nalewasz naparstek, czekasz, uśmiechasz się, ale nie za promiennie, żeby nie było, że się szczerzysz. Pan próbuje, Pani się zgadza, „dobre wino tutaj macie”, więc polewasz naparstki dwa, odstawiasz butelkę, dygasz, odchodzisz, parę metrów i znów biegniesz („Staszek, kurwa, co z tym kurczakiem w ziołach dla dwudziestki szóstki?”). Słyszysz ding-dong z kuchni, patrzysz – jest i kaczka, więc kaczkę bierzesz, zanosisz, podajesz, jak trzeba, najpierw Pani, potem Pan, czy Państwo sobie jeszcze czegoś życzą, dygasz, uśmiechasz się, odchodzisz, i znowu kuchnia…
Chodzisz po sali na wpół przytomny, choć dopiero połowa shiftu minęła, ale piątek jest, ruch jest, więc nie ma to tamto, trzeba rozdawać uśmiechy, włazić w dupę, łechtać próżne ego konsumenta. Nagle para od kaczki macha na Ciebie, więc podchodzisz, znów promiennie, ale jednak z dystansem, do usług i słyszysz, że mięso niedopieczone, ziemniaki za słone, pomarańcza za mało pomarańczowa, a kaczka za mało kacza. I że co to w ogóle ma znaczyć i jak to tak może być? I choć przecież Ty nie masz z tą pieprzoną kaczką nic a nic wspólnego, to jednak przyjmujesz z pokorą całą wiązankę pod swoim adresem, łącznie z apokaliptycznym „napiwku nie będzie”.
Fuck. A już marzyłeś o tym, jak to się najebiesz po pracy za tipy. W końcu nic tak nie rozluźnia napiętych od sztucznego uśmiechu mięśni twarzy, jak alkohol.
Zostaw już tych biednych konsultantów w spokoju
Dziś wyznam Wam drastyczną prawdę.
Ludzie z tak zwanego „okienka”, na tak zwanej „słuchawce” czy za tak zwanym „barem” niewiele mają wspólnego z biurokracją, papierologią, niedotrzymanymi umowami, niewyjaśnionymi obciążeniami finansowymi i Twoim zmarnowanym czasem. Serio. Oni zwykle są tylko pionkiem w grze. Pośrednikami, którzy przekazują Ci wiedzę, którą zdobyli na szkoleniach. To nie wina recepcjonistki, że Twój ginekolog pozwala zapisywać do siebie pacjentki na „co dziesięć minut”. Wystarczy, że jedna z nich będzie miała poważniejszy problem (np. dowie się, że jest w niechcianej ciąży LOL), wizyta przedłuży się o pół godziny i już cała kolejka spada. Jeśli masz komu o to robić awanturę, to niech to będzie Twój lekarz, który bierze ciężkie pieniądze za to, że przez pięć minut pogapi się na Twoją cipkę, a nie bogu ducha winna recepcjonistka, która – uwierz mi – wypełnia tylko polecenia swojego bossa.
Tak samo jest ze wszelkimi operatorami komórkowymi. Możesz wkurzyć się na konsultanta, jeśli ten jest dla ciebie opryskliwy albo nie potrafi udzielić Ci informacji w temacie, co do którego powinien mieć kompetencje. Ale o to, że zostałeś obciążony kosztami za usługę, z której nie korzystałeś i o istnieniu której nie miałeś pojęcia, możesz mieć pretensje tylko i wyłącznie do operatora. Ewentualnie do siebie, że nie doczytałeś umowy. Weźmy dostawców internetu. Pomyśl sobie, na kim wyżywasz swoje nerwy, kiedy Netia po raz kolejny robi Cię w chuja? No chyba nie na dyrektorze generalnym, prawda? To jasne, obrywa się konsultantowi, który siedzi za biurkiem w Warszawie czy innym Wrocławiu i słucha bidny o tym, jak Tobie w Pciumiu Dolnym internety w kosmos wyjebało.
Ogarnij się, człowieku
Podobna śpiewka jest z wieloma absolwentami, którzy właśnie skończyli studia i nie mogą znaleźć pracy. Nie mają pretensji do siebie o to, że nie zaczęli zdobywać doświadczenia jeszcze w trakcie studiów. Nie godzą się na pracę za niższe stawki na stanowiskach, jak mówią, „poniżej ich kompetencji”. Nie. Oni mają pretensje do rodziców („Dlaczego nie chcecie mnie już utrzymywać?! W końcu miałem/am się spełniać zawodowo!”), biurokracji („Nie znajdziesz w tym kraju pracy bez znajomości”) albo systemu („TU nie ma pracy”). Oczywiście to wszystko gówno prawda, bo – jak wiemy – kto chce, szuka sposobu, a kto nie chce – szuka powodu.
Powiedzieć Wam coś? Skończyłam dwa kierunki, dziennie. W trakcie studiów zrobiłam dwie praktyki w kraju, jedną za granicą. Do tego Erasmus w Stambule, staż w kilku redakcjach, znajomość języków, praca za granicą na stanowisku asystentki dyrektora kreatywnego, kompetencje poświadczone licznymi papierami od Bardzo Ważnych Ludzi. I co? I gówno. Jak skończyłam studia, wiecie, gdzie pracowałam przez pół roku? W call center. Bo nie mogłam znaleźć innej pracy, a wiedziałam, że mamusia i tatuś na czynsz i papu nie dadzą. A nawet, jakby dali (bo daliby), to mnie moja własna duma by na to nie pozwoliła. Bo miałam 24 lata, od pięciu lat nie mieszkałam w domu i czułam, że to mój zasrany obowiązek, żeby po tylu latach w końcu się usamodzielnić. Potem znalazłam pracę w agencji PR na stanowisku asytsentki. Co robiłam? Parzyłam kawę, biegałam po papier toaletowy, podlewałam kwiatki, wystawiałam faktury i miałam szczęście, kiedy od czasu do czasu udało mi się dorwać do jakiegoś projektu. Od tamtej pory zmieniałam pracę kilka razy, ale zawsze szłam do przodu i w górę. Bo przyjęłam, że na wszystko w życiu przychodzi czas i zdawałam sobie sprawę, że nikt mi na dzień dobry, z pogłaskaniem główki, nie dach trzech koła na rękę.
Tak samo jest z tym pijanym gościem, który wchodzi do monopolowego o czwartej nad ranem i wydziera się na ekspedientkę, kiedy ta nie chce mu sprzedać trzech browarów. „Osobom nietrzeźwym alkoholu nie sprzedajemy”, pamiętacie? Tak samo jest z Wami, kiedy wkurwieni o to, że znów nie macie zasięgu w Orange, dzwonicie na infolinię i opierdalacie konsultanta. Nie inaczej, gdy kurier dowiezie paczkę nie taką, jak zamawialiście… Albo w sklepie, kiedy sprzedawczyni informuje, że sucha krakowska się skończyła, no bo jak to mogła się skończyć? Czy my wciąż żyjemy w komunie?
Polecam wdech i wydech. Następnie włączenie mózgu. A następnie skierowanie się ze swoim bólem dupy do jego rzeczywistego źródła. A reszcie podziękujcie za miłą obsługę. Serio. Wam też się po tym zrobi lepiej.