Jeśli spytalibyście mnie o najlepszy film o wzajemnym przyciąganiu, fascynacji, pasji… o miłości, jaki kiedykolwiek widziałam, odpowiedziałabym Wam, że są trzy takie tytuły: „Przed wschodem słońca”, „Przed zachodem słońca” i „Przed północą”.
Jak już się pewnie domyśliliście, chodzi o trylogię. We wszystkich trzech częściach gra dwójka znakomitych aktorów, których bardzo sobie cenię: Ethan Hawke i Julie Delpy.
W pierwszej części poznają się w pociągu do Wiednia. On – Amerykanin. Ona – Francuzka. Dwudziestokilkuletni, jeszcze bez planu na siebie, na życie. Od pierwszych zamienionych słów wiesz, że to będzie magiczne spotkanie. On namawia ją, by wysiadła z nim z pociągu – tylko na jedną noc. Potem każde z nich odjedzie w swoją stronę. Błąkają się więc po uliczkach Wiednia, rozmawiają, obserwują, chłoną siebie, otoczenie… Tak rodzi się wzajemna fascynacja. I nie, nie chodzi o seks. A przynajmniej nie tylko o to… Obiecują spotkać się w tym samym miejscu o tej samej porze za pół roku.
Spotykają się po dziewięciu latach w Paryżu. On, Jesse, przylatuje tam na promocję swojej książki. Ona, Celine, dowiaduje się o słynnym pisarzu, który ma zawitać w jej rodzinnym mieście… Mowa oczywiście o drugiej części – „Przed zachodem słońca”. To spotkanie jest im pisane, bo gdzieś tam podświadomie sami do niego dążą. Tuż po trzydziestce, z bagażem doświadczeń, konfrontują młodzieńcze ideały z obecnym obrazem siebie. Nieśmiała pogawędka znów przeradza się w burzliwą dyskusję, jedna kawa w spacer uliczkami Paryża, a jedno zaproszenie na herbatę w… Brzmi jak tani romans? Uwierzcie mi, nie jest tak.
„Przed wschodem słońca” i „Przed zachodem słońca” to dzieła zbudowane na dialogu, rozmowie. Ile znacie dobrych przegadanych filmów? Takich, w których spijacie aktorom słowa z ust? W które wchodzicie całymi sobą? Początkowo podziwiacie mistrzowską grę Hawke’a i Delpy, a potem w ogóle zapominacie, że oni tam są, że grają. Kupujecie tę bajkę, w głębi ducha modląc się, żeby im się udało. Bo każdy z nas chce dostać dowód na to, że tak irracjonalne uczucie jak miłość ma prawo bytu, istnienia, przetrwania…
Kiedy dowiedziałam się, że nakręcili trzecią część – „Przed północą”, podeszłam do sprawy sceptycznie. No bo po co odgrzewać historię pełną niedopowiedzeń, która jednak zamknęła się pięknie i spójnie w drugiej części? Szłam więc dziś do kina z duszą na ramieniu. Bałam się, naprawdę się bałam, że wszystko spieprzą, odwrócą, zamienią w hollywoodzki papko-bełkot, bo to teraz w modzie. Całe szczęście dali radę.
„Przed pólnocą” to piękne domknięcie całego cyklu. To chyba najdojrzalsza, najbardziej złożona część. W sumie ciężko się dziwić – Jesse i Celine są już po czterdziestce. Poznajemy ich na tym etapie związku, kiedy większość długoletnich par jest ze sobą właściwie już tylko z przyzwyczajenia. Bo dzieci, bo przeszłość, bo poświęcenia, które zawsze ponosimy w imię bycia z drugim człowiekiem… Tę część ogląda się zdecydowanie trudniej niż pozostałe dwie. Nagle zostajemy wrzuceni w środek konfliktu dwojga ludzi.
Nie wzruszam się łatwo, ale ten film wywołał we mnie prawdziwą lawinę uczuć. Od złości, przez gniew, żal, rozczarowanie, nadzieję, szczęście… Być może dlatego, że patrząc na zażarcie kłócących się Jessego i Celine, widziałam T. i siebie – choć 10 lat młodszych od głównych bohaterów, to jednak z podobnymi rozterkami, problemami i powodami, by wydrapać sobie oczy. Tak, „Przed północą” to obowiązkowa pozycja dla wszystkich ludzi w związkach. A zwłaszcza kobiet. Choć w sumie Was, Drogie Czytelniczki, nie muszę przekonywać, byście zobaczyły ten film. Smutna prawda jest taka, że baby mają słabość do filmów o miłości. Nie ma co zaprzeczać. It sucks, ja wiem, mało to feministyczne i w ogóle, ale założę się, że nawet Gretkowska ma u siebie jakieś zakurzone DVD z „Casablancą”. A faceci? Hmmm… cóż. W ostatniej częśći trylogii Julie Delpy w końcu pokazuje cycki. Radzę już dziś zarezerwować bilet.