Dawno temu pewna kobieta powiedziała mi, że jeśli chcę zatrzymać przy sobie mężczyznę, to muszę mu dawać. Moje pytanie „ale co dawać?” zbyła wymownym milczeniem. Miałam wtedy sześć lat i właśnie poznawałam anatomię Kena.
Jej słowa zapadły mi w pamięć. Szłam z nimi przez życie i oto, co się stało.
W wieku siedmiu lat dałam po raz pierwszy koledze z klasy. Powiedział, że jestem głupia, a dziewczyny są obleśne. No to poszłam do szatni, popłakałam sobie, wysmarkałam nos w jego worek na kapcie i wróciłam do sali na malowanie biedronek. Po kilku dniach pogodziłam się z faktem, że robię chujowe laurki i nic dziwnego, że nie chciał żadnej ode mnie.
Po raz drugi dałam w szpitalu. Miałam wtedy 13 lat, a pan pielęgniarz tak słodko na mnie patrzył. Podwinęłam bluzkę i powiedziałam „o tutaj”. Na co pan wbił we mnie swoją igłę i tym sposobem oddałam mu cząstkę siebie. Glukoza wyszła w normie.
Za trzecim razem miałam 15 lat, a na sobie glany i nic poza tym, bo ciężko plątaninę sznurków, wełny i worków po kartoflach nazwać ubraniem. Podszedł do mnie, powiedział „fajne masz czerwone włosy i agrafki”, piliśmy wino, o nowej płycie Włochatego rozmawialiśmy i o prozie Dostojewskiego też. Chwycił mnie za brodę, spojrzał głęboko w oczy i zapytał „A dasz mi? Na wino, dwa pięćdziesiąt?”. Ładny był, to dałam.
W końcu, pewnego dnia, dotarło do mnie, o czym mówiła ta kobieta. Byłam na randce z X (notabene dziś znanym dziennikarzem). X był przystojny i wysoki, a ja byłam ładna, niska i niedoświadczona. Rozkoszowałam się jego lśniącym białym uśmiechem i zgrabnym tyłeczkiem, a oczyma wyobraźni widziałam już nasze piękne dzieci, psa i domek na prerii. Tamtego dnia byłam najszczęśliwszą i najgłupszą dwudziestolatką na Ziemi… Aż usłyszałam „dajesz, czy trzeba z tobą chodzić?”.
Od tamtej pory dzielę mężczyzn na dwie grupy: takich, którymi warto zawracać sobie głowę, bo są inteligentni i błyskotliwi, mają poczucie humoru i nie traktują kobiet jak pojemników na spermę oraz takich, którzy stanowią kompletne przeciwieństwo tych pierwszych i którym na wstępie lepiej podziękować. Nieistotne, czy chcesz z facetem spędzić resztę życia, czy zamierzasz po prostu uprawiać z nim seks – relacja, która nie opiera się na wzajemnym szacunku, nie ma prawa bytu. Również taka „relacja”, która zaczyna się o 23, a kończy o 8 rano w cudzym łóżku z majtkami zwisającymi z żyrandola.
W stałym związku dawanie to dużo więcej niż seks. Wiem, Ameryki nie odkrywam, ale co rusz spotykam jakieś Mariolki święcie przekonane o tym, że faceta można urobić, regularnie odgrywając pod nim rolę kłody, ewentualnie na nim – konika polnego. A gdzie namiętność? Wspólne pasje? Słuchanie siebie nawzajem? Zdrada – podobnie jak długotrwały związek, zwykle nie zaczyna się od seksu, a od fascynacji osobą, która jest w stanie dać nam coś wyjątkowego. Coś więcej niż nasz obecny partner czy partnerka. Z resztą skok w bok to nie jedyny powód rozstania. Kiedy emocje opadają, a żar przygasa, ludzie często dochodzą do wniosku, że nie tego szukali. Każdy idzie w swoją stronę i dobrze, bo seks, nawet najlepszy, niczego nie zmieni – nie załata, nie naprawi, nie uratuje, jeśli jest jedynym ogniwem spajającym dwoje ludzi.
Dawanie – i takie w łóżku, i to emocjonalne, a także materialne – potrafi być bardzo przyjemne. Pod warunkiem, że dajesz odpowiedniej osobie. Z tego, co słyszałam, X nadal szuka takiej, co daje, a nie bierze w zamian. Bez powodzenia.
