W bieganiu jestem długodystansowcem (no, takim prawie). W związkach też. Ale w byciu singielką pobiłam chyba wszystkie możliwe rekordy.
Okresu od urodzenia do „pierwszego prawdziwego chłopaka” nie liczę. Zanim poznałam T., dość długo byłam sama. Dwa lata. Swój najdłuższy singielski epizod miałam jednak od klasy maturalnej do czwartego roku studiów. Pięć lat. Dla niektórych okres niewyobrażalnie długi.
Czy byłam wtedy nieszczęśliwa? Nie. Owszem, czasami brakowało tego, żeby ktoś przytulił i zasnął obok bez uciekania o piątej nad ranem z koszulą w zębach i bez skarpetek, które zostawił pod łóżkiem. Owszem, brakowało ciepła, wspólnych rozmów, bliskości… Ale w życiu zawsze nam czegoś brakuje. Grunt, to umieć się odnaleźć w danej sytuacji.
Jak napisał Antoine de Saint-Exupéry: Człowiek stworzony jest do życia w grupie. Z samotności rodzi się tylko rozpacz. Gdyby nie moje trzy najlepsze koleżanki i przyjaciel gej, pewnie już dawno skończyłabym w kartonie pod mostem.
Taki żarcik.
Owszem, przyjaciele są ważni. Bez nich życie (nie tylko singla) byłoby bardzo puste i bardzo samotne. Podobnie, jak bez rodziny. A jednak, mama, babcia, przyjaciółka, brat nie zawsze są do Twojej dyspozycji. Bywają sytuacje, kiedy nikt, ale to NIKT nie ma dla Ciebie czasu. Takie sytuacje są tym częstsze im jesteśmy starsi. Bo praca. Bo rodzina. Bo dom. Bo dziecko…
Dlatego taż ważne jest nauczyć się być z samym sobą. Cieszyć się swoim towarzystwem. Umieć wrócić do cichego domu… To jest sztuka. Ja akurat miałam ułatwione zadanie – jestem jedynaczką. Od małego uczyłam się spędzać czas w swoim towarzystwie. Zwłaszcza, że byłam chorowitym dzieciakiem i często błąkałam się po szpitalach, a swoje dzieciństwo pamiętam w kadrach: lekarz, leki, książki, łóżko. Anyways – to nie jest łatwe. Ale da się zrobić.
Wiecie, jak spędziłam swoje dwudzieste urodziny? Poszłam do kina. Sama. Czułam, że to jakiś przełom. Epoka nastolatki dobiegła końca. Właśnie wkraczałam w dorosłe życie i po raz pierwszy od wielu lat byłam kompletnie sama. W obcym mieście, jeszcze bez przyjaciół, z dala od rodziny, tuż po rozstaniu z (jak mi się wtedy wydawało) miłością swojego życia. Tuż po hardcorowym rozwodzie rodziców. Nie, to nie było łatwe. Nie pamiętam nawet, na jakim byłam filmie. Ale od tamtej pory już nigdy nie miałam oporów, żeby pójść gdzieś kompletnie sama: do kina, do teatru, na wystawę. Ma to swoje plusy: możesz bardziej skupić się na przekazie. Możesz pobyć sam na sam ze swoimi myślami. Ale możesz też poznać nowych ludzi, choć to zwykle lepiej wychodzi na imprezach.
No właśnie: poznawanie nowych ludzi. Wielu singli, zwłaszcza długodystansowych, ma z tym cholerny problem. Tworzą sobie ze znajomymi kółka wzajemnej adoracji, ale kiedy ci znajomi nagle znajdują partnera, zaczynają rodzić dzieci albo wyjeżdżają za granicę, robi się mniej przyjemnie. Zawsze warto mieć to gdzieś z tyłu głowy: przyjaciel nie jest niańką. Będzie o Tobie pamiętał, będzie wspierał w trudnych sytuacjach, ale nie jest zobligowany kochać Cię miłością bezwarunkową i poświęcać swoje prywatne życie dla Ciebie. Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej.
Kolejna sprawa: seks. Podobno single mają bogate życie seksualne. No tak, w sumie mogą spać jak chcą i z kim chcą. A jednak wszyscy ci, którzy choć przez parę miesięcy byli sami, wiedzą, że w praktyce nie zawsze jest tak różowo. Czasami masz ochotę, ale nie masz z kim. Co tu dużo gadać – w związku o seks jest łatwiej. Potencjalny partner do seksu wisi w zasięgu ręki. Dlatego każdy singiel powinien mieć chociaż jednego bliskiego przyjaciela/-ciółkę od bzykania. Może to mało romantyczne, ale praktyczne. Układ jest z góry określony, a im bardziej dorośli ludzie się na niego decydują, tym mniej niedopowiedzeń i rozczarowania.
Jakkolwiek życie w pojedynkę bywa urocze, pełne przygód, zabaw, imprez i przelotnych znajomości, tak po jakimś czasie każdy singiel zaczyna odczuwać pustkę. Przemożną potrzebę „posiadania” tej jednej, wyjątkowej osoby na wyłączność. I chyba tutaj tkwi największa pułapka. Bo im dłużej jesteś sam, tym bardziej Twoje wymagania co do potencjalnego partnera rosną. Doskonale widać to na przykładzie Karoliny Sulej i Urszuli Jabłońskiej – dwóch singielek-dziennikarek, które na łamach Wysokich Obcasów wystosowały tekst na temat faceta idealnego. Podobnie blogerka Sylwia Kubryńska w swojej odpowiedzi na list pewnej czytelniczki stwierdziła, że „prawdziwy mężczyzna” na randkę przychodzi w garniturze i boże broń z wygoloną glacą, bo to wstyd i hańba jest. Faceci zresztą nie są lepsi. Nierzadko na partnerki szukają wyphotoshopowanych modelek z „Playboya”, do tego „inteligjentnych, opiekuńczych, przebojowych, obowiązkowo w rozmiarze 90/60/90”.
Ideały są nudne, ideały nie istnieją – niby każdy z nas to wie, ale jakoś większość nie potarfi przenieść na własne życie/relacje/uklady. Zwłaszcza, jeśli zbyt długo kisimy się w swoim własnym sosie: w swoich przyzwyczajeniach, nawykach i wygórowanych oczekiwaniach wobec innych.
Pokochać i zaakceptować siebie, to pierwszy krok do bycia szczęśliwym singlem. Nauczyć się kochać i akceptować najbliższych nam ludzi takimi, jacy są, to recepta na bycie szczęśliwym człowiekiem. A kiedy już dojdziesz do tego punktu, reszta (miłość?) po prostu przyjdzie sama. Bo będziesz mieć na tyle oleju w głowie, by nie odrzucać intrygującego człowieka tylko dlatego, że ma ciut za dużą dupę, a na randki przychodzi w bluzie z kapturem…