Dopiero ucichła burzliwa dyskusja wywołana komunijnym memem, teraz na języki wchodzi sprawa Arne Svenson – fotografa z Manhattanu, który przez dwa lata potajemnie podglądał i fotografował swoich sąsiadów. Przez okno.
Sprawy są pozornie różne – z jednej strony mamy kobietę, która wrzuca na Facebooka zdjęcie przedstawiające ją, dziecko i łupy z I komunii. Z drugiej – ludzi w swoich apartamentowcach z przeszklonymi ścianami, nieświadomych, że ktoś z teleskopowym obiektywem zagląda im w sam środek życia. Co ich łączy? Wszyscy jeszcze wczoraj byli anonimowi. Dziś, chcąc nie chcąc, stają się bohaterami internetu. Ich prywatność została naruszona. Czy mieli prawo się wkurwić? Pewnie tak. A czy mają prawo żądać zadośćuczynienia i odszkodowania za poniesione straty moralne? Raczej nie.
W przypadku komunijnego memu mamy do czynienia z bezmyślnością zarówno twórcy wątpliwego dzieła, jak i jego bohaterki. Kobieta upubliczniła zdjęcie na Facebooku, więc powinna liczyć się z faktem, że fotka może zostać wykorzystana przez osoby trzecie. A te, jak widać, inteligencją nie grzeszą. Mem może i jest zabawny, bo buractwo w tym kraju wiele osób bawi, ale czyim kosztem? Bogu ducha winnego dzieciaka, którego matka/ciotka/opiekunka chciała się przylansować na fejsie. Mała czarna, hajs i boazeria. Jest fejm, jest mem. Proste. Teoretycznie prywatne zdjęcie nie powinno zostać wykorzystane i przerobione bez zgody właściciela. W praktyce właściciel wyraża niepisaną zgodę na wykorzystanie wizerunku, upubliczniając swoją słit focię w jednej wielkiej bazie zdjęć, jaką jest Facebook. A wystarczyło w okienku z ustawieniami prywatności zaznaczyć „tylko znajomi”. Albo lepiej „tylko ja”.
Więcej wątpliwości budzi we mnie sprawa Svensona. Facet gapił się sąsiadom w okna. OK, kto z nas tego choć raz w życiu nie robił? Sęk w tym, że on tych ludzi sfotografował. Wszedł w ich intymność i uwiecznił ją – bez ich zgody i wiedzy. A potem pokazał zdjęcia na wystawie w Nowym Jorku. Choć twarze sfotografowanych osób nie są widoczne, kilkoro „sąsiadów” rozpoznało siebie na zdjęciach i aferka gotowa. Jedno małżeństwo, którego dzieci zostały sfotografowane, zaskarżyło Svesona i zażądało od niego odszkodowania. Czy słusznie? W końcu jego zdjęcia są artystyczne, a ich bohaterzy nie trafili, jak Natalia Siwiec, do Shutterstocka, a w efekcie do reklamy środka rozpromieniającego odbyt. Mimo wszystko w swoich kapciach, gaciach, łóżkach, zostali odarci z prywatności.
Kobieta z komunijnego memu świadomie upubliczniła zdjęcie na Facebooku. Bohaterowie zdjęć Svensona po prostu nie zasłonili okien. Jest różnica? Jest. Svenson jest artystą, robi sztukę. Nie pokazał twarzy, nie ujawnił nazwisk. Twórca memu nawet nie zadał sobie trudu, by osobom na zdjęciu zapikselować oczy.
Kto jest winny? Nikt. Zaskarżać Svensona, to tak jakby zaskarżać fotografa chwytającego ludzi w ruchu na ulicach wielkich miast. Albo reportera wojennego, którego zdjęcia trafiają później na World Press Photo. Zaskarżyć twórcę memu to tak, jakby zaskarżyć cały internet, łącznie z Zuckerbergiem. Bez sensu. Żyjemy w czasach, kiedy nasza prywatność jest kwestią umowną. I, jak widać na przykładzie bohaterów zdjęć Svensona, to że nie istniejesz na Facebooku, Naszej Klasie czy innym Instagramie, wcale nie ochroni cię przed trafieniem na pierwsze strony gazet, portali internetowych albo na niepozornego bloga gdzieś na Wschodzie Polski…
Jest rok 1984. Wielki Brat patrzy. A NSA nie śpi.