Wierzycie w duchy?

Kto czyta bloga regularnie, ten pewnie już zdążył się zorientować, że jestem sceptyczno-cyniczno-ironiczną agnostyczką: nie uznaję zjawisk, których istnienia nie udowodniono. Tym sposobem wierzę w tornada, ale niekoniecznie w boga. Mam jednak problem z duchami.

 

Był zimny, listopadowy wieczór, a ja byłam kompletnie trzeźwą, trzynastoletnią dziewczynką, uczącą się grzecznie do sprawdzianu z historii. Ponieważ byłam lekko przeziębiona, nie pojechałam z rodzicami na pogrzeb wujka, który kilka dni wcześniej odszedł z kaszlem na ustach.

Wujek (nazwijmy go Stanisław) w chwili śmierci miał 70-kilka lat i zaawansowanego raka płuc. Palił od 15 roku życia. Ze Staśkiem nigdy nie było nam po drodze. On: starzec ze słabością do alkoholu, fajek i młodych pielęgniarek. Ja: trzynastolatka ze słabością do czekolady, „Filipinki” i Nicka Cartera. Łączyło nas niewiele.

Tym bardziej nie rozumiem, co kierowało Stanisławem, kiedy postanowił odwiedzić mnie zza grobu?

Wkuwałam właśnie jakąś datę dotyczącą Powstania Styczniowego, kiedy w pokoju obok usłyszałam kaszlnięcie. Dodam, że byłam w domu zupełnie sama. Rodzice pojechali na pogrzeb, rodzeństwa nie mam, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

OK. Jedno kaszlnięcie wiosny nie czyni. Stwierdziłam, że widocznie jestem już przemęczona nauką i postanowiłam zrobić sobie herbatę z cytryną i z miodem. Mieszkaliśmy wtedy w mieszkaniu przechodnim: z mojego pokoju wchodziło się do pokoju rodziców, stamtąd, przez przedpokój, do kuchni.

Nasłuchiwałam.

Woda przyjemnie bulgotała w czajniczku, za oknem żul śpiewał kolędy, ale w mieszkaniu, w naszym mieszkaniu, panowała cisza niezmącona nawet tykaniem zegara. Zalałam herbatę, odczekałam, aż się zaparzy, dodałam miodu i cytryny i ruszyłam w kierunku swojej małej pieczary. Przechodząc przez pokój rodziców poczułam dziwny chłód, ale złożyłam to na karb przeziębienia.

Nieco uspokojona usiadłam z powrotem na łóżku, wzięłam do ręki znienawidzoną książkę od historii i usłyszałam ciche chrząknięcie. Jedno, drugie, trzecie…

Zamarłam.

Przez moment bardzo chciałam wierzyć, że to tylko sąsiad zza ściany. Ale potem przypomniałam sobie, że sąsiad wyjechał w delegację, a sąsiadka zdecydowanie nie chrząka w taki sposób. To był męski glos. Męskie, głębokie, chrząknięcie starca.

Poczułam, jak sztywnieją mi stopy i dłonie. Siedziałam na łóżku i nie byłam w stanie się poruszyć. Strach kompletnie mnie sparaliżował. Książka od historii po prostu wypadła mi z dłoni, kiedy stało się to.

Ktoś, pewnie Stasiek, zaniósł się spazmatycznym kaszlem w pokoju obok. To nie było jakieś tam „ekhm, ekhm”. To było pieprzone „huehuehue, ykh, ykh, ykh”. Szaleńczy kaszel gruźlika.  Chwilę potem okno w pokoju rodziców otworzyło się z hukiem, strącając na ziemię doniczkę z kwiatkiem.

Wierzcie albo nie, ale bardzo chciałam wtedy zemdleć. Umrzeć, teleportować się, zamienić w Wojciecha Malajkata. Cokolwiek, byle tylko nie uczestniczyć w tym całym pozagrobowym cyrku.

Być może dzisiaj powiedziałabym po prostu Stasiek, weź się opanuj, nie jesteś u siebie. Ale wtedy… Wtedy siedziałam sparaliżowana na kanapie i czekałam, aż stado zombie rzuci mi się do gardła. Nie wiem, ile to trwało. Minutę, godzinę, całe wieki? W pewnym momencie po prostu wstałam i rzuciłam się do wyjścia. Przez pokój rodziców przebiegłam z zamkniętymi oczami, aż cud, że nie rąbnęłam o ścianę.

Kiedy wbiegłam do mieszkania sąsiadki, biedaczka stała przed lustrem w wałkach na głowie, nucąc Iwana i Delfina. Pamiętam, że powiedziałam tylko: „Ciociu, mamy ducha w mieszkaniu” (tak, to były czasy, kiedy do sąsiadki z naprzeciwka mówiło się per „ciociu”). Ciotka Lidka spojrzała na mnie podejrzliwie, po czym z tasakiem w jednej, a z nożem w drugiej ręce, poszła do nas do mieszkania obadać teren.

Wróciła z misji niepocieszona. Malvinko, ale przecież tam NIC NIE MA.

Powtarzali mi to wszyscy przez kolejnych kilka miesięcy. Malvinko, tam nic nie ma. Kwiatka strącił przeciąg (choć okna był zamknięte), a kasłał nie kto inny, jak sąsiad zza ściany (choć sąsiada nie było wtedy w domu).

Czułam się, jak McMurphy z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Wrobiona.

Dwa lata później, przy okazji rodzinnego spędu, spotkałam żonę śp. Staśka. Opowiadała coś o pogrzebie męża, przeprosiłam, że mnie nie było i wyjaśniłam, że byłam chora. A ona na to:

Wiesz, ja nawet wtedy nie czułam jego obecności. Nawet po śmierci nie umiał pożegnać się z żoną. Problem ze Staśkiem był zawsze jeden i ten sam – lubił przebywać w towarzystwie młodych kobiet. Nie musiały nawet nic mówić. Wystarczyło mu, że były. I słuchały, co ma do powiedzenia. Bo wiesz, Stasiek zawsze lubił być w centrum uwagi.

No tak. Jestem w stanie to sobie wyobrazić. A Wy?

0 Like

Share This Story

Ludzie
  • No to mnie zmroziło – jak zawsze, gdy słucham tego typu historii z ust sceptyków. A kilka słyszałam. Na szczęście osobiście nie miałam „przyjemności” doświadczenia takich sytuacji…

  • zaraz_wracam

    Fiuuuuu… Zazdraszczam. OK, nie jestem trzynastoletnią dziewczynką, ale z piedestału mojego wieku stwierdzam, że byłoby miło mieć kontakty ze światem, powiedzmy, równoległym. Oraz informuję, że czytam Cię z przyjemnością :)

  • Ja z tych twardo stąpających po ziemi i może dlatego żaden duch nie chciał ze mną pogadać, ale w rodzinie krążą opowieści, o zmarłym dziadku, który w szpitalu był odwiedzić nowonarodzoną wnuczkę.
    I mogłabym tłumaczyć mamie dziewczynki, że po porodzie z wysiłku mroczki jej latały przed oczami, ale skoro chce wierzyć, że ją ojciec odwiedził – niech wierzy. Takie myślenie magiczne.
    Co nie zmienia faktu, że nie zazdroszczę spotkania ze Staśkiem, nawet jeśli nie do końca było nadprzyrodzone :))

  • Dziecięciem będąc, też doświadczyłem czegoś, czego do dziś zrozumieć nie potrafię i co łatwo by mi było zinterpretować jako wizytę z zaświatów. Ale staram się trzymać pryncypiów, do których należy u mnie niewiara w zjawiska nadprzyrodzone, toteż zamiast „widziałem ducha” mówię „nie wiem, co widziałem”. I z tym mi dobrze…

    • No, ja nic nie widziałam, tylko słyszałam. W sumie to do dziś próbuję sobie wmówić, że mi się przesłyszało, ale jak widać po powyższej notce, słabo mi to wychodzi ;) Nie wiem, może po prostu były jakieś zawirowania w powietrzu, a okno otworzyła siła dośrodkowa? :P

  • Wojciech

    wygląda legitymacyjnie

  • Moja babcia wróżka powiedziałaby coś na ten temat… Zawsze mi mówiła, szczególnie jak miałam pięć, sześć lat, żebym nie spała pod ścianą, na której wisi obraz, bo duchy zmarłych zrzucają na śpiących te obrazy i zabijają ludzi…

    A potem się dziwiła, że dziwna jestem.

  • Ania

    Mówisz, że nie wierzysz w to, czego nie udowodniono; w związku z czym wierzysz w tornada, ale nie Boga.
    Trochę to nie ma sensu – Nie musisz WIERZYĆ w tornada, bo możesz je zobaczyć na wielu zdjęciach, ba, nawet sama możesz je spotkać, jak się wybierzesz do np. Oklahomy w odpowiednim czasie, więc wiesz, że istnieją.
    Tymczasem wiara zakłada, że nie wiesz i bierzesz dane zjawisko właśnie… na wiarę.
    Można więc wierzyć w Boga (w końcu nikt go nie widział) czy właśnie np. duchy :)

  • Magda Szymczak

    Ja tam wierzę w takie rzeczy i nikt mi nie wmówi, ze jest inaczej. Miałam podobna sytuację po śmierci mojej babci. Miałam 12lat, babcia chorowała, rodzice od kilku dni jeździli do niej czuwać przy niej, bo jej stan się pogarszał z dnia na dzień, ja zostawałam w domu. Pewnej nocy, przyśniła mi się babcia, szła do ciemnego tunelu jakby kolejowego, który znajdował się w środku lasu, wołała mnie do siebie, żebym do niej przyszła, ale ten las był straszny, tunel ciemny i bałam się do niej podejść, weszła sama do tego tunelu, jak zaczęłam ja wołać, to już się nie odwróciła. Obudziłam się, był środek nocy, a na parapecie mojego okna siedział gołąb. Biały gołąb, w środku nocy! Na pewno to mi się nie śniło, na pewno to był gołąb, bo siedział sobie najspokojniej w świecie i mogłam mu się dobrze przyjrzeć. Jak podeszłam do okna to odleciał. rano rodzice powiedzieli, że babcia po południu zmarła, wcześniej o tym nie wiedziałam, więc nie mogła sobie tego podświadomie wyimaginować:/ innym razem dusiła mnie zmora, obudziłam się w środku nocy, bo nie mogłam złapać tchu, tak jakby ktoś ci siedział na klatce piersiowej, szyję miałam odchyloną poza brzeg łóżka, za nic nie mogłam ruszyć głową, ani rękoma czy nogami. Obok spał w najlepsze mój chłopak, a za chiny nawet nie mogłam go zawołać ani nawet kopnąć, żeby mi pomógł, po kilku chwilach, choć dla mnie to byłą wieczność, przeszło, jakbym zrzuciła z siebie jakiś ciężar.