Wkurzony w swoim ostatnim wpisie na blogu rzucił mi rękawicę. A właściwie to zaproszenie do dyskusji. Postanowiłam odpowiedzieć, zwłaszcza że temat jest aktualny – w końcu dziś obchodzimy 69. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. To dobry moment, żeby zadać sobie jedno ważne pytanie: jak nam się żyje we własnym kraju? I czy rzeczywiście młodzi (którzy notabene masowo migrują za granicę) są przyszłością dla Polski? Czy potrafiliby tę Polskę zmienić? Kraj, w którym rządzący ruchają ich w tyłek, że aż miło?
Zanim zaczniecie czytać dalej, zapoznajcie się z postem Wkurzonego. To dobry tekst. Taki, który nakazuje przysiąść i zastanowić się: „co dalej?”.
Po 1989 roku młodzi ludzie garnęli się do polityki – chcieli zmian, chcieli mieć realny wpływ na kształtowanie nowego, wolnego kraju. Później, kiedy okazało się, że można mieć z tego gruby hajs, wchodzili w politykę trochę dla idei, a trochę dla pieniędzy. A teraz? Teraz po pieniądze jedziemy za granicę, a na politykę szkoda nam nerwów i zdrowia. Widzieliśmy, jak ludzie, którzy rzeczywiście chcieli coś zmienić i wypruwali sobie flaki, żeby postawić ten kraj na nogi, polegli. Zagłuszył ich tłum rozkrzyczanych wieprzy, którzy do rządu wchodzili jak do koryta. Efekt jest taki, że politycy, którzy rzeczywiście mają coś do powiedzenia, odchodzą do Parlamentu Europejskiego, a u władzy zostaje banda oszołomów. I tak, mnie też to niepokoi. Co mogę zrobić?
Mogę skrzyknąć ludzi, którzy myślą podobnie jak ja, napisać program, założyć partię „Młodzi i Piękni” (MiP), a za pięć lat wylądować w psychiatryku z rozstrojem nerwowym i wrzodami żołądka. Jak to powiedział Kuba Wojewódzki: Jestem zbyt moralny i kompetentny, żeby być politykiem.
Czytałam wywiady z ludźmi kultury, którzy polityki liznęli. Wiecie, takimi, co wierzyli, że pomysł konkretnych zmian, dobra strategia i mocny charakter wystarczą, żeby COŚ zmienić. Nie wystarczyły. Uciekli, zakrzyczało ich stado, które przyszło na Wiejską, żeby się nachapać. Odeszli z poczuciem rezygnacji, porażki. Walka z wiatrakami? To chyba trafne określenie.
Dziś my, młodzi, wolimy (jak słusznie zauważył Wkurzony w innym wpisie pt. „Powymieramy”) walczyć o swoje: swoją karierę, swoją wygodę, swoje lepsze, godne życie. I nawet nie dlatego, że jesteśmy leniwi i skrajnie egoistyczni. Brakuje nam lidera. Kogoś, za kim moglibyśmy pójść w ogień, albo chociaż na wybory. Przez chwilę takim człowiekiem dla wielu osób był Palikot. Ale z czasem wylazł z niego burak. A z warzywami jest tak, że ładnie wyglądają na straganie, ale nikt się nie da za nie pokroić.
Pozostaje rewolucja, masowy zryw, najlepiej taki z wykorzystaniem internetu – prawej ręki młodych. Pamiętacie aferę z ACTA? Tak, wtedy wyszliśmy na ulice, zjednoczyliśmy siły, by sprzeciwić się tym, którzy zagrażali naszej wolności obywatelskiej. Wyszliśmy, żeby pokrzyczeć. „Kto nie skacze, ten za ACTA hop, hop, hop!” – pamiętacie? I rzeczywiście – wygraliśmy. Tylko że wtedy nie byliśmy sami. Byli z nami młodzi z całej Europy. A ostateczną decyzję o odrzuceniu umowy podjął Parlament Europejski, a nie polski rząd.
Rewolucja zapoczątkowana w sieci jest możliwa – świadczy o tym chociażby Arabska Wiosna. Pytanie tylko – czy my w ogóle potrzebujemy rewolucji? Przecież nawet socjolodzy podkreślają, że pokolenie Y – nasze pokolenie – się nie buntuje. Nie ma powodów, by to robić. Nie głodujemy, możemy się uczyć, jakoś tam pracujemy, a nawet jeśli nie pracujemy, to wyjeżdżamy z kraju albo wyciągamy pieniądze od rodziców… Się żyje.
A może młodym w Polsce potrzebna jest tragedia, jakieś realne zło, które dotknie ich (nas) bezpośrednio? Obudzi z letargu, zmusi do działania w interesie ogółu? Wyłoni charyzmatycznego wodza, a internetu użyje jako broni, która obali system?
Może. Tylko co potem?