Nadszedł ten czas, kiedy większość moich znajomych zaczyna się rozmnażać. Rodziny zakładać, w ciąże zachodzić, dzieci rodzić. Tak sobie ich wszystkich obserwuję i widzę, jak diametralnie zmienia się ich życie, gdy na świat przychodzi dziecko. To, że nie dosypiają, są przemęczeni i mają (przynajmniej na początku) mniej czasu dla znajomych, to norma, rzecz całkowicie zrozumiała. Natomiast niezrozumiałe jest dla mnie to, jak wielu z nich pozwala, by dziecko stało się centralnym punktem programu i usprawiedliwieniem dla wycofania z życia towarzyskiego czy realizowania swoich pasji.
Zaraz pewnie pojawią się głosy “co ty tam wiesz, nie masz dzieci, to się nie wypowiadaj”. Owszem, nie jestem matką, a jedynie (albo aż) wnikliwym obserwatorem otaczającej mnie rzeczywistości. I powiem Wam tak: gdybym nie poznała ludzi, którzy – będąc rodzicami 2-3-miesięcznych szkrabów – podróżują, uprawiają angażujące sporty, czy chadzają na zwariowane imprezy, ten tekst by się teraz nie pisał. Ale znam. I to kilka par. Jedna z nich siedzi właśnie obok mnie na kanapie i próbuje za pomocą acetonu zmyć z rąk resztki sztucznej krwi (o tym za chwilę). Druga para to zakręceni podróżnicy. Dziś ich córka ma już siedem lat, ale swoją pierwsżą dużą podróż odbyła w wieku dwóch miesięcy. Trzecia para, zajarana jogą, Buddą i innymi tego typu klimatami, zabiera kilkumiesięcznego brzdąca na swoje zajęcia, jeździ z nim zimą na skraj lasu do drewnianej chatki, gdzie pali się drewnem i nie oznajmia regularnie na fejsie, jaką ich dziecko zrobiło dzisiaj piękną kupę.
Ludzie, o których piszę, pamiętają o tym, JAK wyglądało ich życie “przed dzieckiem” i nie pozwalają na to, żeby etap “po dziecku” stał się pasmem kolejnych wyrzeczeń. Nie chodzi o to, żeby nagle wszyscy młodzi rodzice zapierniczali z niemowlakami w chustach na zajęcia jogi. Rzecz w tym, żeby nie dać się zwariować, zachować zdrowe proporcje. Czy to, że masz dziecko, oznacza, że musisz przestać się bawić, a każde zaoszczędzone pieniądze wpłacać na konto oszczędnościowe pt. “Zosia – studia”? Niekoniecznie. Zwłaszcza, że za kilkanaście lat może się okazać, że Zosia ma inne plany niż kariera uniwersytecka, bo np. lepiej czuje się w modelingu. Albo w “Miłości na bogato”. Wiecie, o czym mówię?
Jeszcze przez kilka dni będę w Anglii u przyjaciół. Przylecialam tu, żeby zobaczyć ich nowo narodzonego synka. Wczoraj zorganizowali imprezę halloweenową na ponad 20 osób. Udekorowali dom, przygotowali super przystawki halloweenowe typu “jajka w pajęczynie” czy “muffinki – sowy”, skołowali nawet stroboskopy. Zaprosili dobrych znajomych, w tym kilka par z dziećmi, które – podobnie jak ich rodzice, przyszły na imprezę w makabrycznych przebraniach, wymalowane sztuczną krwią, przyodziane w stroje kościotrupów czy inne mumie. Franek, ten dwumiesięczny brzdyl, też uczestniczył w zabawie. Miał być przebrany za małego Draculę, niestety pelerynka w rozmiarze XXXS nie dotarła na czas ;) Czujecie klimat?
Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, ale tutaj robienie domówek, na które dorośli przychodzą z dziećmi, to ponoć norma. Rodzice oszczędzają na opiekunce, bo robią zrzutę na jedną dla kilkorga dzieciaków, maluchom włącza się bajkę albo organizuje kącik zabaw, a rodzice tańczą, piją, rozmawiają. Najzwyczajniej w świecie dobrze się bawią. Co w tym złego?