Księżom. Blogerom. Politykom. I nam. L U D Z I O M. Wiecie co? To nie będzie przyjemny wpis.
Rzygam internetem.
Rzygam jadem wylewającym się na blogach, forach, w komentarzach pod różnego rodzaju tekstami i artykułami. Wszyscy ci mali, zacierający rączki hejterzy… Wszystkie anonimowe persony wylewające swoje gorzkie żale na innych… Zbyt tchórzliwe, żeby wyjść przed szereg, odsłonić twarz i powiedzieć głośno, co i o kim myślą. W sieci każdy może BYĆ KIMŚ. Każdy może zasłynąć, stać się popularnym, na pięć minut zostać bohaterem. Wystarczy tylko znaleźć sobie ofiarę i umiejętnie ją zdyskredytować. Wyśmiać. Upokorzyć. Sprowadzić do poziomu parteru. To takie budujące, prawda? Dojebać komuś, pokazać, że jest nikim. To o wiele łatwiejsze niż zaproszenie do dyskusji.
Czy my w ogóle potrafimy jeszcze dyskutować? Stawiać tezy, przedstawiać argumenty i odbijać je kontrargumentami? Tak bardzo skupiliśmy się na życiu w sieci, że nawet siedząc ze znajomymi przy wódce używamy hashtagów. Idziemy na piwo i grzebiemy sobie w kieszeniach spodni jak jacyś pieprzeni ekshibicjoniści, rozpaczliwie szukając telefonów, żeby móc już, teraz, zaraz walnąć samojebkę, oznaczyć znajomych na zdjęciu albo pochwalić się, że „X was with Y at Z”. Fuckin’ amazin’, doprawdy. Tak, jestem tu trochę hipokrytką. Sama ostatnio wrzuciłam na fejsa zdjęcie z imprezy halloweenowej w czasie, kiedy ta trwała w najlepsze. Zamiast się wyłączyć, po prostu być z ludźmi dokoła mnie, ja cykałam słit focie.
A przecież Facebook to tylko sztuczny twór, strona internetowa. Jeśli zniknie, prawdopodobnie Ty, ja i tysiące innych ludzi stracimy kontakt przynajmniej z połową naszych „znajomych”. Co to o nas mówi? Przestaliśmy być tu i teraz, więcej energii poświęcając na kreację naszych awatarów funkcjonujących w sieci. To chore.
Spójrzmy na blogerów. Wielu z nich cenię i szanuję, wielu też czytam, ale KURWA MAĆ, to tylko zwykli ludzie, którzy zwyczajnie chcą coś przekazać, zaistnieć, choć wielu z nich nie potrafi nawet poprawnie złożyć zdania. To tylko jakiś procent społeczeństwa, który pisze w sieci i jeszcze mniejszy procent, który na tym zarabia. I super, potraktujmy tych żyjących z blogowania jako profesjonalistów w swojej dziedzinie pt. „blogowanie”. Ale na litość boską, nie porównujmy blogerów do dziennikarzy, piątej władzy i ostatecznej wyroczni… Blogosfera nigdy nie zastąpi profesjonalnego, niezależnego dziennikarstwa. Jeśli już, to raczej wybrani dziennikarze będą usiłowali sprowadzić swój zawód „z misją” do poziomu taniego marketingu.
Ja nie twierdzę, że dziennikarstwo ma się dobrze. To „prawdziwe”, którego uczyli mnie jeszcze w szkole, zdycha, tabloidyzuje się i to jest straszne. Śmieszą nas Nagłówki nie do ogarnięcia czy tytuły z czołówki „Super-Expressu”, ale zapominamy, że TO SIĘ DZIEJE. Tu i teraz. Idiociejemy. I co najgorsze, godzimy się z tym.
Godzimy się z tym, żeby ludzie pokroju Boćkowskiego zabierali głos w dyskursie społecznym mówiąc, że „zgwałcona kobieta sama sobie winna”. Godzimy się na słowa księdza Bochyńskiego, który twierdzi, że 10-letnie dziecko wchodzące do łóżka dorosłej osoby prowokuje i dąży do stosunku seksualnego. Ty, ja, on i ona się oburzymy, zaprzeczymy, uderzymy pięścią w stół. Ale całe gros społeczeństwa przytaknie. Albo oleje temat. No bo po co, o czym tu rozmawiać, o co bić pianę, o co walczyć? Niech zrobią to za mnie inni. Ja sobie w tym czasie obejrzę telenowelę. Albo pierdolnę samojebkę na Instagrama.
Idiociejemy. Ciemniejemy. Tracimy perspektywę, nie używamy mózgów. Co się dzieje? Powie mi ktoś?