Znasz to uczucie? Kiedy bardzo czegoś pragniesz, ale się boisz? Kiedy bardzo chcesz coś zrobić, ale totalnie nie wiesz, od czego zacząć i w końcu odkładasz swój pomysł/cel/pragnienie na półkę pt. „kiedyś”/”potem”/”nie teraz”? Ja też je znam. I powiem Wam, że uczucie pt. „Fuck yea! I made it!” jest o wiele, wiele lepsze :)
Czułam to, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam swój tekst wydrukowany w najprawdziwszej gazecie. Podpisany moim imieniem i nazwiskiem. Miałam wtedy 15 lat i pomyślałam sobie „Pająk, świat jeszcze o tobie usłyszy”.
Czułam to, kiedy sześć lat temu wylądowałam w Stambule. Wiedziałam, że nie ma odwrotu. Że zostaję tam na pół roku, nie znając kompletnie języka, ludzi, otoczenia. I że muszę te sześć miesięcy wykorzystać jak najlepiej, bo przecież nie znalazłam się w Turcji przez przypadek – ciężko pracowałam na stypendium, dzięki któremu mogłam rozwinąć skrzydła w kraju rakiją i ayranem płynącym.
Czułam to, zakładając blog niecały rok temu. Wiedziałam, że czeka mnie przygoda, ale nie zdawałam sobie sprawy, że aż tak zajebista. Tymczasem wsiąkłam w to i każdy kolejny komentarz, każdy list od czytelnika, każdy mały lajk pod postem na fejsbuniu utwierdza mnie w przekonaniu, że to, co robię, robię dobrze. Po coś i dla kogoś.
Czułam to w marcu, kiedy przebiegłam swój pierwszy półmaraton. Ja, dziecko wiecznie zwolnione z wuefu. Kobieta, która jeszcze kilka lat temu słowo „sport” kojarzyła wyłącznie z marką tanich peerelowskich papierosów.
Czułam to w poniedziałek, kiedy po raz pierwszy od półtora roku poszłam do salonu fryzjerskiego. Śmiejcie się, ale dla mnie wizyta u fryzjera to stres. Za każdym razem, kiedy siadam na obrotowym krzesełku, mam w głowie wszystkie nieudane trwałe, spieprzone koloryzacje i cięcia à la Edward Nożycoręki. To, że wyszłam wczoraj od fryzjera zadowolona, zakrawa na cud. Zwłaszcza, że zrobił z moimi włosami kompletnie nie to, czego oczekiwałam.
I wreszcie czułam to wczoraj późnym popołudniem, kiedy w końcu rozpoczęłam planowany od dłuższego czasu wolontariat. Tak. Zrobiłam to. Wczoraj oficjalnie trafiłam do Kliniki Chirurgii Onkologicznej Dzieci i Młodzieży jako wolontariuszka. Miała być Akademia Przyszłości, ale ostatecznie zostałam przy Fundacji Spełnionych Marzeń. I wcale nie chodzi o to, że fundacja ma fajniejszą nazwę. Po prostu na onkologii poznałam Marcina, który stwierdził, że nie może do mnie mówić na „ty”, bo jestem dla niego za stara. Co zrobić. Trafiłam na chłopaka z zasadami. Musiałam zostać :)
Jakiś czas temu obiecałam sobie, że zamiast narzekać na to, jak jest źle i beznadziejnie, będę działać, wprowadzać w swoje życie realne zmiany. ROBIĆ. Nie GADAĆ. Pisałam o tym tutaj. Póki co, realizuję z powodzeniem punkty 1 i 3. Wkrótce przyjdzie czas na kolejne. Dam Wam znać ;) I czekam na inspirujące historie od Was. Nic tak nie motywuje do działania jak inni, naładowani pozytywną energią ludzie. Cmok.