Kiedy byłam brudnym punkiem, chodziłam do szkoły w dziurawych bluzkach zrobionych z pończoch. Miałam koszulkę z napisem „pierdol się” i rajstopy pospinane agrafkami. Na koncertach pogowałam pod samą sceną tak, żeby pot wokalisty kapał prosto na mój dekolt. Nie nosiłam stanika, zbierałam na wino, miałam mokre sny o Sidzie V. i zakochiwałam się w chłopcach bez zęba na przedzie. Marzyłam o balansowaniu na krawędzi, ale tak naprawdę gówno wiedziałam o anarchii. Ja po prostu chciałam się dobrze bawić. I wiecie co? Takie właśnie były początki punka. Takie są początki każdej subkultury.
Bo na początku jest młodość, znudzenie i poszukiwanie czegoś nowego. Potem pojawia się człowiek albo grupa, która nakręca, łamie schematy i mówi głośno o tym, czego reszta społeczeństwa nie chce słyszeć. Ładunek emocjonalny zamyka w sztuce, najczęściej w muzyce. Ideologia dojrzewa z czasem i nigdy nie jest tworem jednego człowieka. Tak rodzi się obyczajowa rewolucja. Kerouac, Ginsberg i Burroughs dali początek bitnikom. Dylan, Lennon, Hendrix – hippisom. Punk zaczął się od Iggy’ego Popa, a o reggae świat nigdy by nie usłyszał, gdyby nie Bob Marley.
Oni dali impuls, ale całą resztę rewolucyjnej roboty odwaliła pryszczata, zagubiona młodzież. Ta, która w hasłach o wolności, miłości, braterstwie odnalazła sposób na bunt przeciwko wojnie w Wietnamie. Ta, która wrzeszcząc „no future!” pokazywała wielkiego fucka pogrążonej w ekonomicznym kryzysie monarchii brytyjskiej. I wreszcie ta sama, która podczas wizyty Jana Pawła II w Warszawie w 1983 roku, bez pomocy Facebooka, Twittera czy Foursquare’a w jednej sekundzie wyciągnęła zza pazuchy transparenty z napisem „Solidarność”, choć za to się wtedy szło do aresztu na konkretny wpierdol.
Obserwuję dziś młodych ludzi. Mijamy się codziennie. Mają swoje ajfony, tablety i czapki z napisem „Bad hair day”. Noszą trampki, piją kawę w tekturowych kubkach, chcą być fajni, ale nie wykluczeni. Chcą zaznaczyć swoją obecność, ale nie w grupie, a indywidualnie. Chcą pracować, zarabiać pieniądze, mieć dobre kontakty z rodzicami i przyjaciółmi. Chcą się rozwijać. Czasem zabalują, łykną tabletkę, spalą się albo wypiją za dużo ćmagi. Przenocują u kolegi, wytrzeźwieją, wrócą do domu, zjedzą coś i nawet umyją po sobie talerz. Ponarzekają, że żyją w chujowym kraju, a potem podpiszą umowę o dzieło i wezmą 2k z pocałowaniem ręki bo wiedzą, że w innych krajach jest tak samo. Nie widzą powodów, żeby się buntować – poniesione koszty byłyby większe niż zyski. Mają za dużo do stracenia. Ajfony, tablety, czapki, kawę w papierowych kubkach…
Źródło: nymag.com
A może się mylę? Wy, młodzi, do Was mówię. Jesteście tu? Bo ja Was nie widzę. Brakuje mi na ulicach miast barwnych ptaków, małych skandali, wojen gangów, młodzieńczej energii. Czasem mam wrażenie, że dzisiejsi 30-40-latkowie żyją z większym pierdolnięciem niż Wy. Czy coś jeszcze jest w stanie Wami potrząsnąć? Skłonić do buntu i mało dyplomatycznych zachowań?
Czy w tym kraju to 50-latek musi za Was wkładać do kupy polską flagę? Dlaczego to nie Wy nagraliście piosenki o rolowaniu blanta na bekstejdżu? To przecież Wasz świat, a nie 40-letniej żony Józefowicza. Brakuje Wam szemranych autorytetów czy po prostu nie ma w Was potrzeby kontestacji? Założę się, że znacie to słowo, bo przecież jesteście oczytani. Osłuchani. Inteligentni. I jedyni w swoim rodzaju. Ja nie ironizuję. Ja się zastanawiam.
Sądzicie, że nie ma przeciw komu ani czemu się buntować? Nie wkurwia Was to, że państwo, w którym żyjecie, rucha Was w tyłek? Likwiduje OFE, kpi z służby zdrowia i zamiast realnie walczyć z bezrobociem, wnosi projekt ustawy o opodatkowaniu umów śmieciowych?
Wkurwia Was, pewnie, że tak. W końcu kto chciałby tyrać pięć dni w tygodniu po 10 godzin dziennie za 2 tysiące złotych brutto? Kto wierzy, że studia, 3 języki, 5 staży i 25 praktyk zapewnią ciepłą posadkę w miłej korpo z siedzibą w zajebistym 30-piętrowym biurowcu? Gardzicie pracą w wielkich firmach? Jasne, każdy, kto pragnie rozwoju i samorealizacji by gardził. Fajnie jest dziś rzucić korpo i zająć się wyrobem stołów. To jest medialne, o tym piszą w „Pressie” i w „Forbesie”. A kto normalny nie chciałby się dziś znaleźć na okładce „Forbes’a”? Kto by myślał o sytuacji swoich rówieśników na Białorusi czy Ukrainie, skoro na domowym podwórku jest tak dużo do ogarnięcia? W końcu wino domowej roboty się samo nie zrobi, fotka tajskiego żarcia na kolacji ze znajomymi sama się na Instagrama nie wrzuci. Alternatywny islandzki film z 1954 roku też się sam nie obejrzy. Tak samo, jak rurki się same nie kupią i pierogi z eko-mąki nie ulepią.
Wzięlibyście się, kurwa, chociaż zbuntowali przeciwko GMO. No ale kto by się buntował przeciw biotechnologii, chcąc nie chcąc, w niej leży wasza przyszłość. W GMO, ajfonach, tabletach, czapkach Wasza przyszłość leży. I wciąż – nie ironizuję. Ja się tylko zastanawiam…
Bo rewolucja zawsze zaczyna się od młodych. Więc kto, jak nie Wy?