Hannah ma nadwagę, beznadziejną fryzurę, chłopaka socjopatę i talent pisarski. Ann-Marie usiłuje robić karierę w Londynie, ale sprawę komplikuje fakt, że lubi imprezować. Jessa pracuje w sklepie z dziecięcymi ubrankami, choć najchętniej zapaliłaby skręta i porozmawiała o egzystencjonaliźmie. Popkultura przestaje sprzedawać wizerunek młodych, spełnionych, odpicowanych kobiet, których jedynym zmartwieniem jest brak „pana idealnego” u boku. Przyszedł czas na antybohaterki.
Zauważyliście, że w serialach targetowanych na kobiety, kwestia pracy i kariery zawodowej często jest marginalizowana? To znaczy albo bohaterki zarabiają krocie nie robiąc w zasadzie nic [patrz: Carrie Bradshaw – felietonistka, którą stać na szpilki Manolo Blahnik] albo mają pieniądze, choć nie do końca wiadomo, skąd [patrz: bohaterki „Desperate Housewives”]. Ich jedynym zmartwieniem jest to, w jaki sposób usidlić idealnego mężczyznę, co założyć na celebrycką imprezę albo ile kilokalorii zjeść, żeby nie przytyć.
Podobnie w literaturze. Całe życie Bridget Jones skupione było na poszukiwaniu mężczyzny swojego życia. Anastazja w zasadzie nie istniałaby, gdyby jej pochwa nie była na stałe złączona z penisem Christiana Grey’a. Uwielbiana nad Wisłą Grochola też buduje wizerunek swoich bohaterek w oparciu o powodzenie lub niepowodzenie w życiu uczuciowym.
Well. Te czasy minęły.
Serial „Girls” był swego rodzaju przełomem, bo jako pierwszy pokazał realne problemy Pokolenia Y – młodych, ambitnych, oczytanych i wyedukowanych ludzi, którzy po studiach – z dyplomami i znajomością języków, nie mogą liczyć na realizację swoich zawodowych marzeń. Wysokie bezrobocie i bolesna konfrontacja planów na życie z sytuacją na rynku pracy, to nie tylko problem Polski, Hiszpanii, czy Grecji. W Nowym Jorku nie jest wcale lepiej. Hannah, którą z dnia na dzień rodzice przestają wspierać finansowo, pozostawia marzenia o wydaniu książki na rzecz pracy w korporacji. A Marnie, zamiast sprzedawać obrazy w galerii sztuki, parzy kawę w knajpie u znajomego. Znacie ten scenariusz?
Związki, owszem, ale z dystansem. W założeniu, że nic nie trwa wiecznie. Bohaterki serialu nie szukają, jak ich poprzedniczki z „Seksu w wielkim mieście”, pana idealnego, mężczyzny na całe życie. Przede wszystkim nie definiują siebie poprzez pryzmat posiadania lub nieposiadania faceta. Pod tym względem są unikatowe – czegoś takiego jeszcze w serialowej rzeczywistości nie było. Nieporadne życiowo, trochę zagubione, ale też roszczeniowo nastawione do życia „Dziewczyny” są o wiele bliższe współczesnym kobietom niż dotychczas kreowane przez popkulturę bohaterki.
To nie wszystko. W Wielkiej Brytanii właśnie ukazała się książka: „Eat my heart out” autorstwa Zoe Pilger (córki Johna Pilgera, znanego na Wyspach dziennikarza). Pilger serwuje nam spotkanie z Marie-Ann – dziewczyną łamiącą wszelkie normy, prowadzącą styl życia, który w naszej kulturze grozi społecznym wykluczeniem. Uwikłana w dziwaczne relacje z najbliższymi, prowokująca, sypiająca z kim popadnie, imprezująca do nieprzytomności, wściekła, nieprzewidywalna, mocno kontestująca i krytyczna wobec zastanej rzeczywistości Marie-Ann nie wzbudza sympatii, choć jej zachowania, myśli i mało wysublimowane sposoby rozwiązywania problemów (tu kreska, tam kieliszek wina, ewentualnie cała butelka) większość współczesnych kobiet zna doskonale z autopsji.
W podobnym tonie utrzymana będzie „How to build a girl” – nowa książka Caitlin Moran znanej z tego, że potrafi świetnie sprzedać feministyczne przesłanie bez specyficznego zadęcia i punktowania bogu ducha winnych mężczyzn. Tym razem Moran pokaże, jak wygląda bunt współczesnej, dorastającej dziewczyny. I nie będzie to miało wiele wspólnego z słuchaniem Nirvany, paleniem trawki za winklem i nieśmiałymi próbami pierwszego seksu. „How to build a girl” to powieść naszych czasów, która każe ci zadać sobie pytanie: dlaczego do tej pory wszystkie książki tego typu były o chłopcach? – czytamy w jednej z zapowiedzi.
Zachodnia kultura coraz częściej pokazuje, że kobiety nie muszą już niczego udawać. Bo my dziś, tak samo jak mężczyźni, odwlekamy moment założenia rodziny. Miotamy się pomiędzy realizowaniem własnych pasji a zarabianiem pieniędzy, dzięki którym będziemy sobie mogły kupić buty. Jakiekolwiek, nie te od Manolo Blahnik. Wpadamy w nałogi i bardzo staramy się zdrowo żyć, bo wbrew temu, co twierdzi Carrie Bradshaw, seks nie sprawia, że brzuch staje się płaski, a uda jędrne. Coraz częściej dociera do nas, że próba sprostania społecznym oczekiwaniom musi skończyć się fiaskiem. Żaden człowiek nie jest w stanie być naraz idealną partnerką, córką, matką, kochanką, samorealizującą się kobietą sukcesu, kurą domową i zgrabną dziunią z tipsami prosto od kosmetyczki, ciuchami prosto od stylisty i fryzurą od Le Grand. A mężczyzna, o dziwo, może być do całego tego marnego żywota jedynie dodatkiem. I właśnie dlatego tak dobrze rozumiemy „Dziewczyny”, a sfrustrowana Marie-Ann jest nam bliższa niż słodka, acz cholernie naiwna Bridget Jones.
W końcu popkultura dała nam bohaterki na miarę naszych czasów.