Kilka dni temu spotkałam się z moimi warszawskimi dziewczynami. Standardowo – coś zjeść, napić się, pogadać. Co nas dzieli? Jesteśmy różne, wyglądamy inaczej, każda zawodowo zajmuje się czymś innym. Co nas łączy? Wszystkie zamówiłyśmy żarcie w wersji light. Jesteśmy zadbane. Uprawiamy sport. Robimy w życiu fajne rzeczy. Nie mamy mężów ani dzieci. I za chwilę stuknie nam trzydziestka.
Gdybyśmy się spotkały 10 lat temu, pewnie zamówiłybyśmy hamburgera i browar. Gadałybyśmy o życiu w akademiku, tyłkach znanych aktorów i szminkach z Avonu za 8,90. W trakcie 5-godzinnej rozmowy ani razu nie padłyby słowa: „botoks”, „trening”, „fiut” i „rozwój”. A już na pewno żadna z nas nie wspomniałaby o leczniczych właściwościach spermy.
Sącząc kolejną lampkę wina i słuchając wywodów moich przyjaciółek dotarło do mnie, że…
jesteśmy dziećmi konsumpcjonizmu.
Robimy wszystko, żeby zarabiać dobrze, wyglądać dobrze i czuć się ze sobą dobrze. Wyglądamy na mniej niż mamy. Nasze ciała są zdecydowanie lepsze niż 10 lat temu, bo jędrniejsze, bardziej wyrzeźbione, z tłuszczem umiejscowionym dokładnie tam, gdzie trzeba. Wiemy, czego chcemy od życia, a czego od związku. Jesteśmy o wiele bardziej świadome siebie i własnych potrzeb, przez co czujemy się swobodnie w krótkich kieckach, głębokich dekoltach i w łóżku. Chcemy być (i jesteśmy) ponętne i seksowne, gibkie i wysportowane, bystre i wyedukowane. Mamy swoją niezależność, siłę, samoświadomość i cały ten „girl power”, który znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy wieczorem, w domu, zmywamy makijaż i patrzymy w lustro. Przerażają nas pierwsze zmarszczki. Boimy się cellulitu. I tego, że za chwilę znajdziemy w grzywce pierwszy siwy włos.
Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że teraz jest nasz najlepszy czas. Mamy urodę, siłę, karierę i pewność siebie. Pragniemy zachować to, co przez kilka ostatnich lat udało nam się wypracować, bo…
jesteśmy dziećmi pop-kultury.
Młodość jest w cenie. Młodość sprzedaje. To z młodymi kobietami odchodzą mężczyźni. To młode kobiety bujają kościstymi biodrami na wybiegach. I to one wyglądają dobrze nawet, kiedy spocone i skacowane siedzą na chodniku przed klubem z fajką w ustach. Uwierzyłyśmy kolorowym magazynom, producentom teledysków, durnym poradnikom, Woody’emu Allenowi i Panu Ikea. Gdzieś tam, w głębi duszy, boimy się, że koniec końców wylądujemy w wynajmowanej kawalerce z dwoma kotami, butelką wina i stertą pustych pudełek po chińszczyźnie.
Zaraz. Moment. WAIT. Wróć.
Jak atrakcyjne, wykształcone, pewne siebie laski mogą łykać takie pierdololo? Czy naprawdę aż tak nie doceniamy mężczyzn? Czy rzeczywiście uwierzyłyśmy, że każdy z nich, mając do wyboru młodą, rozchwianą i niedoświadczoną siksę wybierze właśnie ją, kiedy obok stoi dojrzała, mądra kobieta, która mogłaby stać się nie tylko potencjalna kochanką, ale też partnerką życiową, przyjaciółką, oparciem? Przecież facet, który wiąże się z kobietą tylko dla jej jędrnej dupy, jest idiotą. I owszem, może nadaje się na „great fuckera” albo na sponsora, ale na pewno nie na człowieka, u boku którego warto spędzić kilka lat swojego życia.
Skąd w nas ten lęk przed samotnością? Skąd przekonanie, że kobieta z wiekiem traci na wartości, a jej „akcje spadają”? Co się dzieje z tymi pewnymi siebie, przebojowymi wampami przed trzydziestką, kiedy tę trzydziestkę przekraczają i wciąż nie mają męża, dziecka i domu z ogródkiem? Czy my rzeczywiście chcemy tej całej szopki, czy tylko próbujemy sprostać społecznym oczekiwaniom, w które same uwierzyłyśmy? Dlaczego tak bardzo boimy się zestarzeć?
Mówi się, że mężczyzna z wiekiem zyskuje. Really? Potrafię na palcach jednej ręki policzyć znanych mi facetów w wieku 35-45 lat (a znam ich trochę), którzy są na tyle zadbani i atrakcyjni fizycznie, intelektualnie oraz życiowo, że mogłabym z nimi randkować, chodzić do łóżka czy budować jakąkolwiek stałą relację. Większość tuż po trzydziestce zapuszcza samary, wąsy i łysieje, a całe gadanie o tym, jak to zmarszczki i siwe włosy dodają im atrakcyjności jest o kant dupy rozbić. Faceci uwierzyli w swoją bajkę o atrakcyjnym czterdziestolatku i przeterminowanej trzydziestolatce, a my to łyknęłyśmy jak młode pelikany. Prawda jest taka, że…
reguły ustala ten, kto ma władzę, siłę i pieniądze.
Zadbana, nadziana 50-latka znajdzie 25-letniego chłopca do rżnięcia bez większego problemu. Tak samo działa to w drugą stronę: bogaty i wyględny 50-latek prędzej czy później przygrucha sobie jakąś młodą, naiwną sarenkę. Sęk w tym, że to nie będzie zdrowy, dojrzały związek, a jedynie relacja oparta na pieprzeniu i wzajemnej zależności. I tak długo, jak długo obu stronom ten układ pasuje, nie mam nic przeciwko. Tylko błagam, porzućmy już to całe gadanie o podstarzałych facetach budujących szczęśliwe związki z młodymi dupami i nieszczęśliwych 35-letnich singielkach skazanych na samotność, bo to bajka na miarę lat 50. XX wieku, kiedy kobiety były w wielu życiowych aspektach uzależnione od mężczyzn. Na boga. Czasy się zmieniły, życie poszło do przodu i tylko zdesperowani faceci cierpiący na kryzys wieku średniego wierzą w te brednie.
A Wy, baby, przestańcie jojczyć i rozprawiać o botoksie. W przeciwnym razie prędzej czy później skończycie jak Donatella Versace. W dojrzałość trzeba wchodzić z godnością i z pierdolnięciem. Jakoś nie zauważyłam, żeby przebojowe, wartościowe kobiety pokroju Jandy, Bakuły, Cieleckiej czy Szulim kończyły samotnie z jadem kiełbasianym w górnej wardze.