Człowiek to silna istota. W chwilach zagrożenia życia potrafi zjeść ludzkie mięso, wypić własny mocz, zabić. Albo znaleźć w sobie siłę, żeby czołgać się w gównie 20 kilometrów. Często o tym zapominamy. Małe zawirowanie, jakiś fuck-up, jakiś kryzys i świrujemy. Że koniec, że boli, że po nas. Tymczasem życie toczy się dalej… Z Tobą czy bez Ciebie. Z dwojga złego lepiej, żebyś był.
Jakiś czas temu przeczytałam na Wykopie AMA, czyli tzw. „Ask Me Antyhing” z chłopakiem, który usiłował popełnić samobójstwo. Skoczył z mostu. Gdy już spadał, przerażony złapał za słup, co zmniejszyło siłę uderzenia, kiedy wpadał do wody. Można by powiedzieć, że w ostatniej chwili chwycił się życia. Ktoś go zauważył, ktoś mu pomógł. Chyba każdy z nas zaliczył choć raz taki przewrót. Zmianę, która utwierdzała w przekonaniu, że może być tylko gorzej. Moment, gdy nagle wszystko rozpada się jak domek z kart.
Byłam tam.
Miałam 18 lat, gdy życie wylało mi na łeb wiadro pomyj. Poważna choroba, która zrobiła ze mnie wrak człowieka. Rozpad związku z facetem, którego kochałam nad życie. Rozwód rodziców. Zeznawanie w sądzie przeciw bliskiej mi osobie dzień przed maturą. Trzecia przeprowadzka w jednym miesiącu… Nie raz i nie dwa gryzłam dywan. Bo, kurwa, nie mogłam zrozumieć, jak na jednego człowieka może naraz spaść tyle złego? Pokusa, żeby zakończyć wszystko jednym krokiem, skokiem, pociągnięciem żyletki była silna.
Jak karaluch.
Leżałam na tym swoim pancerzyku brzuchem do góry i majtałam nóżkami. Choć życie nie miało wtedy sensu, walczyłam o nie. Może podświadomie, może na oślep, ale nigdy, NIGDY nie pozwoliłam sobie na ten komfort, żeby położyć się do łóżka i tkwić w nim… tydzień, dwa, dziesięć. Chyba czułam, że nie tędy droga. Więc wstawałam rano i trwałam. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Jak robot. Wyłączałam myśli, wyłączałam uczucia. Moje nogi chodziły, moje ręce robiły. Tydzień, dwa, dziesięć. Któregoś dnia autentycznie ucieszyłam się, że świeci słońce. Naiwne? Może. Ale karaluch zdechł, narodził się człowiek.
Znów tu jestem.
Minęło 10 lat. Ostatni rok był pasmem szalonych przygód i małych sukcesów. I kiedy już przyzwyczaiłam się, że jest dobrze, dostałam od życia z liścia. Przyszły zmiany, na które nie byłam przygotowana, a które muszę udźwignąć.
Auć.
Ludzie mają to do siebie, że demonizują negatywne wydarzenia. Podnoszą je do rangi Wielkich Problemów, Tragedii, Sytuacji Patowcyh. Zupełnie niepotrzebnie skupiają się na oczekiwaniach wobec życia, zapominając, że ono lubi w najmniej spodziewanych momentach skopać tyłek. Tymczasem, jak powiedział Anatole France, „To, co porzucamy, jest cząstką nas samych; trzeba dla jednego życia umrzeć, aby do innego wstąpić”.
Przewrót w przód.
Nawet w cierpieniu liczy się tu i teraz. Nie da się uciec od bólu, trzeba go przerobić. Możesz wyć i gryźć podłogę. Możesz siedzieć godzinami w ciemnym pokoju. Możesz płakać w rękawy ludzi, którzy zechcą Cię wysłuchać. Ale musisz przez to przejść. Bo albo czegoś Cię Twój ból nauczy i sprawi, że staniesz się mocniejszy, albo cofniesz się o krok. Dlatego dobrze jest czasami spojrzeć na świat z perspektywy karalucha bezradnie majtającego nóżkami. Później łatwiej stanąć na nogi.