Praca po godzinach, po pracy squash, po squashu seks, po seksie kolacja ze znajomymi i #foodporn na Insta. Na dobranoc niszowe kino, na dzień dobry eko-twaróg z kiełkami. Ludzie hiperaktywni. Śpią po 2 h na dobę, są w ciągłym ruchu, żyją zdrowo, a na dodatek mają na WSZYSTKO czas. Umówmy się, nie lubimy ich. Są naszym wyrzutem sumienia. Zazdrościmy im, choć oczywiście za nic się do tego nie przyznamy. Żyją tak, jakby doba miała 48 godzin i jeszcze się, kurwa, cieszą psychopaci. No to coś Wam teraz powiem: patrzcie i uczcie się. Ci psychopaci doskonale wiedzą, jak wykorzystać swoje pięć minut.
Trzy tygodnie temu na własne życzenie zamieniłam freelance na etat. Szczerze? Myślałam, że będzie ciężko się przestawić. Że nie podołam. Tymczasem ja po raz pierwszy od wielu miesięcy nie mam poczucia, że marnuję czas. Każdą chwilę wyciskam do granic możliwości i pomimo zmęczenia, ten bieg czyni mnie szczęśliwszą. Dlaczego?
Konsekwencja i upór
Od poniedziałku do piątku funkcjonuję w trybie robocopa. Nie myślę o pierdołach, mało śpię, dużo działam. Pobudka o 6:30, godzinny trening, prysznic, śniadanie. W drodze do pracy feedly, facebook, twitter, książka lub któryś z tygodników opinii. W pracy praca. Powrót to czas na relaks – gapię się w dal, żeby oczy odpoczęły albo po prostu słucham muzyki. Czasem czytam książkę. Wchodzę do mieszkania, przebieram się, idę biegać. Ewentualnie biorę prysznic, jem i siadam do pisania tekstu na bloga albo do zleceń, które od czasu do czasu wpadają. Późnym wieczorem rozmawiam przez telefon z rodziną lub przyjaciółmi, sprawdzam, co na fejsie, robię pranie, ogarniam mieszkanie i szykuję sobie jedzenie do pracy na następny dzień, bo śmieciowego żarcia nie zniesę. Mniej więcej koło pierwszej padam twarzą w poduszkę. Bywa, że wena dopisuje i piszę do trzeciej, czwartej nad ranem. Wtedy zwykle wstaję później, odpuszczam poranny trening, piję w pracy 5 kaw i wyglądam jak zombie. Cóż. Coś za coś, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Za to wiele osób mówiło „nie da się”.
Kalkulacja i organizacja
Co się nie da, jak się da? Wszystko to kwestia ustalenia priorytetów i odpowiedniej organizacji czasu. Jako freelancer mogłam sobie pozwolić na całonocne eskapady ze znajomymi albo na to, żeby w środku dnia pyknąć 12 kilometrów po Parku Skaryszewskim. Dziś często muszę wybierać: tekst na bloga czy wyjście na piwo z blogerami? Kolejne zlecenie czy może odcinek „House of Cards”? Stawiam na to, co bardziej opłaci mi się w dłuższej perspektywie. Piwo nie ucieknie, czytelnicy – owszem, mogą, jeśli nie dostaną swojej wyczekanej porcji mięsa.
Luz i odpoczynek
Weekendy to czas dla Pająka. Relax, take it easy. Wstaję, o której chcę, a śniadanie zabieram do łóżka. Trenuję, sprzątam, piszę albo imprezuję, kiedy mam na to ochotę. Staram się nie fiksować na żadnej z tych czynności. Podejście na zasadzie „pełny chill” bardzo pomaga i sprawia, że nawet jeśli rzeczywiście muszę coś zrobić, to robię to z większą przyjemnością. Jednocześnie mam świadomość, że tylko te dwa dni w tygodniu są dla mnie, więc staram się je fajnie wykorzystać. Dzięki temu każdą mile spędzoną chwilę doceniam trzy razy bardziej niż jeszcze kilka miesięcy temu.
To be or not to be na Facebook
Odkąd pracuję na etacie, a mój ajfon zdechł, mam ograniczony dostęp do Facebooka. I bardzo dobrze, bo dzięki temu uświadomiłam sobie, jak bardzo dziecko Zuckerberga wpływa na biorytm ponad miliarda ludzi na całym świecie. Umówmy się – 80% czasu, jaki spędzamy na fejsie, to czas spędzony na wirtualnym pierdololo. Czas stracony, który można by wykorzystać na milion innych sposobów. Tymczasem my liczymy lajki pod ostatnim komentarzem o Kurwa Eye Center, podziwiamy słit focie z wakacji znajomych i angażujemy się w facebookowe aferki tak, jakby to cokolwiek w naszym życiu mogło zmienić. Guess what – nie zmieni. Życie toczy się TUTAJ. O tu, gdzie teraz siedzisz. Możesz z nim zrobić wszystko, nawet nic, ale nie daj sobie wmówić, a przede wszystkim nie wmawiaj innym, że się nie da. Jak się chce, to się da.
Słowo Pająka.