Zdarza nam się narzekać na samotność albo brak osób, z którymi moglibyśmy dzielić swoje pasje. Nie biegam, bo nie mam z kim, a sam nie lubię. Nie chodzę na dramenbejsy, bo moi znajomi wolą jazz. Nie idę na kawę do Starbunia, bo właśnie się przeprowadziłem i nikogo tu nie znam. Bullshit. Istnieje pierdyliard sposobów na to, żeby poznać nowych, interesujących ludzi, z którymi z czasem może połączyć Cię coś więcej: przyjaźń, wspólne hobby, relacja zawodowa, układ czysto seksualny albo związek. Jedynym czynnikiem, który powstrzymuje człowieka przed poszerzeniem swojego grona znajomych, jest on sam.
Ostatnio, siedząc przy piwie z X i Y, dzieląc się historiami z życia wziętymi, usłyszałam od o pięć lat młodszej ode mnie X: „Chryste, Pająk, ale ty masz dziwne sposoby na poznawanie ludzi”. Nie wiem, czy to kwestia dorastania w świecie analogowym, czy może raczej charakteru i tego, co wyniosłam z domu i środowiska, w którym się wychowałam, ale coś jest na rzeczy… Większość ciekawych, inspirujących osób w swoim życiu poznałam prowokując los i korzystając z nadarzających się okazji. Nawet, jeśli obawiałam się, że zostanę olana lub wyśmiana, podchodziłam, zagadywałam, pisałam, szukałam…
Wiem, że nie każdy tak potrafi. Bo niektórzy są nieśmiali. A innym pocą się ręce. Ale przychodzi taki moment w życiu człowieka, że albo zbiera dupę w troki, albo wybiera samotność. Myślicie, że ja jak zaczynałam? Jako chorobliwie nieśmiała, zamknięta w sobie dziewczynka.
Jak poznać przyjaciela?
Miałam 13 lat i przeglądałam jedną z tych durnych gazet dla nastolatek. Wiecie, taką, gdzie w rubryce z ogłoszeniami dziewczyny wymieniały się plakatami, wyznawały miłość Nickowi Carterowi albo szukały 16-letniego mężczyzny swojego życia. Jej ogłoszenie było inne. Przede wszystkim zabawne. Inteligentne. Z polotem. Nie chciała koszulki z N’Sync w zamian za płytę Kelly Family. W ogóle nic nie chciała, tylko listy pisać. No to wzięłam i napisałam. To była miłość od pierwszego przeczytania. Przez rok nawet nie wiedziałam, jak wygląda. Po raz pierwszy spotkałyśmy się dopiero po trzech latach intensywnej korespondencji. Ona przyjechała do Krakowa na jakiś harcerski spęd, ja powiedziałam rodzicom, że idę na noc do koleżanki, a zamiast tego wsiadłam w pociąg i przejechałam 120 kilometrów, żeby spotkać się z „moją A.”. Byłyśmy na swoich osiemnastkach, spędziłyśmy razem sylwestra, pojechałam z nią na Woodstock i uwiodłam jej koleżankę o bujnych piersiach. Z czasem przerzuciłyśmy się z listów na maile. Nasza przyjaźń przetrwała 15 lat. Umarła śmiercią naturalną, ale warto było.
Jak poznać faceta?
Do M. po prostu podeszłam. Te ruchy, te ciuchy, to spojrzenie. Spodobał mi się tak bardzo, że nie byłam w stanie oddychać. A z pewnością myśleć, bo gadałam straszne głupoty. Nie mam pojęcia, jak to się stało, że kilka dni później czekał na mnie na ławce w parku. Jeśli kiedykolwiek zakochałam się w kimś od pierwszego wejrzenia, to właśnie w nim. Byliśmy razem półtora zajebistego roku.
Z T. historia jest bardziej skomplikowana. Na tyle, że kiedy ktoś pyta „jak się poznaliście?”, oboje wzdychamy, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. No bo głupio tak trochę mówić, że przez internet. Mieszkałam we Wrocławiu i właśnie wkręcałam się w bieganie. Współlokator, też biegacz, namówił mnie na debiut w Półmaratonie Poznańskim. Pracowałam wówczas na stanowisku asystentki, więc trochę bidowałam i nie bardzo było mnie stać na opłacenie startu plus noclegu w innym mieście. Postanowiłam skorzystać z kanapy jakiegoś Coachsurfingowca. T. odpisał jako pierwszy. Był miły, zabawny. I mieszkał blisko linii startu. Na półmaraton nie dotarłam, ale to nie przeszkodziło nam we wzajemnym bombardowaniu się wiadomościami. Najpierw Facebook, później maile, z czasem telefony… W końcu T. wpadł do Wrocławia na parę godzin. Został trzy dni. Nie muszę dodawać, że było warto.
Jak poznać nowych znajomych?
Na trzecim roku studiów stanęłam z szeroko otwartymi oczami przed ogłoszeniem: „CASTING NA NOWYCH ZNAJOMYCH”. Tym sposobem trafiłam do kontrowersyjnego projektu dramatopisarza Szymona Bogacza, który postanowił znaleźć sobie przyjaciół organizując przesłuchanie. Wartość dodaną stanowił fakt, że każdy z nowych znajomych miał stać się częścią większego projektu – sztuki teatralnej wyreżyserowanej w oparciu o materiały zebrane podczas naszych spotkań. Dziwaczne? Może. Ale bawiliśmy się świetnie. Długie rozmowy na najbardziej intymne tematy. Wspólne wyjazdy. Głośne czytanie „Kto się boi Virginii Woolf?”. Dzikie imprezy z dużą ilością alkoholu i odgrywaniem pokręconych scen. Całonocne próby w Leśnicy z 38-stopniową gorączką i termosem pod pachą. A później pierwsze sygnały świadczące o tym, że tak naprawdę wszyscy bierzemy udział w eksperymencie faceta o przerośniętym ego. Pojawiły się kwasy: wyrzucanie z grupy, stawianie ultimatum typu „praca albo projekt”… Odeszłam na własne życzenie, tuż przed finałem. W sumie nie wiem, kto zyskał wtedy więcej przyjaciół – Szymon, czy jego nowi znajomi?
Jak poznać ludzi, którzy dzielą Twoje pasje?
Rok temu, tuż przed swoim pierwszym półmaratonem, zaczęłam się udzielać na goldenlajnowym forum dla biegaczy. Spotkałam ich na żywo tuż przed startem. Potem było już z górki: wspólne treningi, zawody, kibicowanie tym najaktywniejszym, a nawet impreza sylwestrowa w klimacie lat 20-tych ubiegłego wieku. Połączyła nas wspólna pasja i biegowy optymizm. Choć widzimy się rzadko i głównie przy okazji różnych biegowych eventów, kocham tych ludzi jak własną rodzinę. Podobnie mam z blogerami, ale o nich pisać nie będę, bo już i tak za dużo miziamy się po majciochach.
Ostatni dziwny strzał na poznawanie nowych ludzi oddałam kilka dni temu, gdy uświadomiłam sobie, że nikt z moich obecnych znajomych nie słucha d’n’b. A tak się składa, że w Basenie grał Ed Rush. Jakkolwiek z pójściem pojedynczo do kina czy teatru problemu nie mam, tak już do klubu sama siebie nie wezmę. Nie, bo nie. Przemyślałam temat i wrzuciłam ogłoszenie do sieci. Odpowiedzi przyszło sporo, głównie od sfrustrowanych 18-latków, którzy d’n’b pomylili z r’n’b. Cóż. Odsiałam ziarno od plew i poznałam dwie nowe zajebiste osoby, z którymi z chęcią spotkam się jeszcze nie raz i nie dwa przy okazji elektronicznych spędów w stolicy. Wielkich przyjaźni z tego nie będzie – za krótko się znamy i prawdopodobnie nigdy nie spędzimy ze sobą zbyt wiele czasu. Ale skoro rajcuje nas podobna muzyka, a na imprezach nasze tętno skacze w tym samym rytmie, to czemu nie?
No właśnie: czemu nie? Przecież zawsze możesz odwrócić się na pięcie i odejść. Stracisz niewiele, ale pomyśl, ile możesz zyskać.