Wczoraj trafiłam na tekst, który najpierw podniósł mi ciśnienie i cisnął na usta parę soczystych kurwmaciów, a potem kazał się zastanowić nad granicą ludzkiej medialnej tępoty, ignorancji i nieodpowiedzialności w ferowaniu wyroków. Sporo mamy w tym kraju domorosłych specjalistów wypowiadających się na tematy, o których nie mają pojęcia. Jeszcze więcej jest jadu wynikającego z klasycznego bólu dupy, zawiści albo maskowanego poczucia niższości. Nie wiem, na które z powyższych cierpi Dominik Zdort, ale z pewnością stylistyka jego wypowiedzi nie przystaje felietoniście jednego z wiodących (Rzepa) dzienników w Polsce. Przystaje natomiast blogerowi, który z natury powinien być subiektywny. Dlatego dziś, moi mili, dziś będę subiektywną suką.
W wielkim skrócie: dziennikarz, choć sam nie biega, postanowił upuścić trochę jadu na biegaczy. Powody? Po pierwsze, przeszkadzają mu utrudnienia w ruchu ulicznym podczas biegów masowych. Po drugie, bieganie w pojęciu pana Zdorta to sport dla półmózgów – nie to, co rower, na którym sam jeździ. Po trzecie, dziennikarz – zdeklarowany katolik, bieganie porównuje do swego rodzaju pogańskiego kultu czy też religii niższej kategorii. Pozwólcie, że zacytuję.
Nie znam się, to się wypowiem
Nie biegam. Nigdy tego nie lubiłem i nie zdołał mnie namówić nawet mój młodszy brat, który jest wielkim fanem tego sportu (…).
Nie wiem, jakie studia kończył pan Dominik i gdzie zdobywał doświadczenie dziennikarskie. Mnie uczyli, że jeśli piszę na temat, o którym nie mam bladego pojęcia, powinnam: a. zrobić porządny research, b. zdobyć informacje z wiarygodnych źródeł, by mieć podstawowe rozeznanie w temacie c. skonsultować się ze specjalistami, co pozwoli mi zweryfikować poglądy i powołać się na ekspercką wiedzę.
Widzę, że Pan Dominik nie odrobił lekcji.
Już sama nazwa „półmaraton” wywołuje mój protest. Trasa maratonu to 42 kilometry, i jeśli ktoś biegnie 21 kilometrów, to biegnie właśnie tyle – i z maratonem to nie ma nic wspólnego. Na tej zasadzie można mówić o biegu na nieco ponad 10 kilometrów jako o ćwierćmaratonie, a o biegu na 4200 metrów, że to decymaraton (albo jakoś tak). Jak rozumiem, nazwę „półmaraton” wymyślono w czasach politycznej poprawności po to, żeby nie urazić tych uczestników biegu, którzy na przebiegnięcie całej trasy nie mają siły.
Tak, panie Dominiku, to spiseg. Założę się, że maczał w tym palce ten lewak, Michnik, do spółki z Jaruzelskim. I TVN-em. I Tomaszem Lisem. Tak, na bank Lis ma z tym coś wspólnego, w końcu sam biega półmaratony.
A poważnie: nie śmiałabym szydzić ze sportu, którego nie uprawiam. Może gdyby pan Zdort miał w sobie na tyle pokory (i jaj), żeby zacisnąć zęby i na własnej skórze sprawdzić, jak to jest przebiec 21 kilometrów w dobrym czasie, to teraz nie dywagowałby o zasadności ogólnie przyjętego nazewnictwa dyscyplin sportowych i biegów ulicznych. Jednak biorąc pod uwagę aparycję pana redaktora wnioskuję, że jedyne doświadczenia biegowe, jakie w życiu miał, wiązały się z truchtem do spożywczego: po smalec, chleb i kiełbasę.
Siła subtelnej umysłowości
Nie chciałbym tu nikogo urazić, ale bieganie zawsze uważałem za rozrywkę dla ludzi (wybacz, Pawle, jestem pewien, że Ciebie to nie dotyczy) o, powiedzmy, niezbyt subtelnej umysłowości.
Subtelna umysłowość pana redaktora onieśmiela, podobnie jak jego rozszalałe IQ, którym biczuje mój mały biegowy rozumek.
Proszę mnie nie pytać, na czym polega różnica, ale wolę rower – każdego wieczoru bez problemu pedałuję po kilkadziesiąt kilometrów, a już 5 minut biegu powoduje u mnie poczucie nudy i kompletnego odmóżdżenia.
Fakt. Za każdym razem, kiedy wracam z biegania, ślina cieknie mi po brodzie, a mocz spływa po kolanach. Jak tak dalej pójdzie, za miesiąc wyląduję z powrotem w macicy mojej matki.
Pogańskie pomioty i ich święte Najki
Mam jednak znacznie lepszy i bardziej racjonalny powód, żeby nie lubić biegania – drażni mnie to, że w ostatnich latach zostało ono wyniesione do poziomu religii. To już nie bieganie, to raczej „biegactwo”, którego uprawianie nie jest sportem, ale wyznaniem wiary. Znam niezmiernie zapracowanych ludzi, którzy nie mają czasu, aby raz w tygodniu spędzić w kościele trzy kwadranse, za to wstają codziennie przed świtem, aby pobiegać sobie przez dwie godziny.
Czy dziennikarz ma prawo krytykować jakąkolwiek grupę społeczną za odmienne poglądy? Równie dobrze mogłabym besztać tych, którzy wolą przez godzinę się modlić niż poświęcić czas na trening, bo w mojej hierarchii wartości sport stoi dosyć wysoko, w przeciwieństwie do Boga, którego nie ma tam wcale.
Jak każdy kult, ma „biegactwo” swoje święte przedmioty, których używa się przy sprawowaniu obrzędów. Ogromnie śmieszą mnie rozmowy biegaczy, na których trafiam czasem tu i ówdzie. Prowadzone w poważnym tonie długie dyskusje o najwyższej klasy gadżetach mierzących czas, puls i trasę za pomocą GPS, zakupionych w specjalistycznych sklepach za grube dziesiątki tysięcy złotych, o koszulkach i dresach z kosmicznych materiałów oddychających w tę i z powrotem, o kosztujących kilkaset dolarów superbutach ze skomplikowanymi systemami amortyzacji. I pomyśleć, że jeszcze podczas olimpiady w Rzymie w 1960 roku etiopski maratończyk Abebe Bikila zdobył złoty medal, przebiegając cały dystans bez butów.
Tutaj Zdort ma trochę racji. Ludzie, którzy wykupują połowę sklepu biegowego, zanim w ogóle zaczną biegać, niestety istnieją, ale jest to jakiś marny procent biegowej społeczności. Większość biegaczy, jeśli już kupuje specjalistyczną odzież czy profesjonalny sprzęt, robi to z realnej potrzeby. Ciężko przebiec maraton bez dobrych butów, termoaktywnej koszulki i pulsometru. A wracając jeszcze do kwestii wygrywania zawodów na bosaka. Radzę panu Z. poczytać trochę o Etiopczykach, Kenijczykach i bieganiu naturalnym. Są ludzie stworzeni do biegania boso. Są i tacy, którzy bez odpowiedniej amortyzacji kończą z przetrąconymi kulasami. I tu wracamy do punktu wyjścia – zanim ogłosisz się ekspertem w danej dziedzinie, zgłęb ją, leszczu.
Kościoły i silne ruchy religijne zawsze budowały gmachy swoich świątyń na wzgórzu w centrum miasta. Pewnie więc i wyznawcy „biegactwa” chcą nam pokazać, że ich bóg jest najważniejszy.
Być może. Ale ich – w przeciwieństwie do pana – bóg nie opuścił.