Panuje w Polsce taki zabawny stereotyp sportowca – abstynenta. Jest on szczególnie mocno zakorzeniony w świadomości ludzi, którzy sami z aktywnością fizyczną mają niewiele wspólnego. Uwielbiam wprost te oburzone miny rasowych kanapowych ziemniaków, którzy – otwierając siódme z kolei piwo, lustrują mnie krytycznym wzrokiem i ze sztucznym uśmiechem pytają: „Ale ty? Taka aktywna? I już 4 lampki wina wypiłaś?”. Ja, taka aktywna. Wypiję i 10, jak będzie trzeba. Bo w przeciwieństwie do Was wiem, kiedy powiedzieć stop i zebrać (jeszcze nie spasioną) dupę w troki. I chyba ten sam syndrom dotyczy wszystkich ludzi w mniejszym lub większym stopniu zajaranych sportem, a jednocześnie nie gardzących dobrym melanżem. Wiedzą, kiedy przestać, żeby nie zrobić z siebie żołądka na dwóch nogach. Ale do rzeczy.
Chleją wszyscy. No, może poza skromnym [15%] odsetkiem zdeklarowanych abstynentów. W Polsce się za kołnierz nie wylewa, ale nie inaczej jest w Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Portugalii czy na Węgrzech. Na tle innych kontynentów Europa przoduje w kwestii niezmordowanego przyjmowania napojów nisko i wysokoprocentowych. Takie są fakty, ludzie, pieniądze. Poczytajcie statystyki.
Moje subiektywne obserwacje są natomiast takie, że sportowcy-amatorzy poziomem chlania mogliby dorównać lekarzom, dziennikarzom, a nawet studentom AWF-u. To potwierdzona informacja. Piłam ze wszystkimi. Ale ja nie o tym.
Lato sprzyja koneserom
Wiadomo: imprezy w plenerze, chilling, grilling, festiwale, zapiekanki, prostytutki. Okazji do picia jest zdecydowanie więcej niż przy 20-stopniowym mrozie. Tym sposobem w tak zwanym okresie wakacyjnym zdecydowanie łatwiej spuchnąć niż zimą. A w końcu nie o to nam chodzi, żeby na plaży wyglądać jak ludzik michelin.
Tymczasem prawda jest bolesna: jak człowiek melanżuje kilka dni pod rząd, to zwyczajnie tyje. A raczej zatrzymuje wodę w organizmie i zaczyna przypominać ofiarę argentyńskiego botoksu, co to jej się twarz rozjechała. Sprawdziłam to na sobie podczas moich ostatnich wakacji, które upłynęły mi pod znakiem niekończącej się butelki. Nie tak miało być, ale tak wyszło. Jak chcecie w czasie urlopu wypocząć, a nie budzić się o 10 nad ranem z twarzą w piachu, to nie jedźcie do Sopotu. Ani tym bardziej na Audioriver. Ale ja znów nie o tym.
Bo w końcu przychodzi ten moment, kiedy trzeba spiąć poślady i wrócić do świata żywych: racjonalnej diety, regularnych treningów, jedynej słusznej wagi – słowem – trzeba się reanimować. A to zazwyczaj boli.
Jak wrócić do formy sprzed melanżu po melanżu?
Roztrenowany człowiek, który na dodatek trochę sobie popił, szybko przyzwyczaja się do błogiego nic nierobienia. Tłuste żarcie przyjemnie wjeżdża na kaca, a popołudniowy zimny browar doskonale łagodzi obyczaje i syndrom dnia poprzedniego. Tym sposobem bardzo łatwo jest wpaść w błędne koło i przedłużyć swój okres roztrenowania z – dajmy na to – weekendu do tygodnia. Błąd.
Im szybciej wrócisz do swoich starych nawyków, tym łatwiejsze i mniej bolesne będzie odbudowanie formy. Z praktyki wiem, że po tygodniu ostrzejszego imprezowania potrzebuję około 2-3 tygodni, żeby na treningach nie topić się we własnym pocie i bez problemu założyć szorty, w które na którymś tam z kolei kacu nie mogłam się wcisnąć.
Chodzi po prostu o odtrucie organizmu: oczyszczenie go z toksyn i ponowne napędzenie metabolizmu. Dobrze w tym okresie „powrotu do żywych” pić mnóstwo wody, jeść jeszcze więcej warzyw, owoców i produktów zawierających błonnik, ograniczyć węglowodany – zwłaszcza proste (pieczywo czystoziarniste, płatki owsiane albo ryż brązowy są ok), nie szaleć z mięsem, odstawić alko, dbać o długi, regenerujący sen i oczywiście wrócić do ćwiczeń. To ostatnie jest zwykle najtrudniejsze, ponieważ pierwsze 2-3 treningi uświadamiają Ci, jaką pizdą jesteś.
Bo kto normalny poświęca ciężką, kilkumiesięczną pracę nad swoim ciałem i duchem dla kilku dni ostrego chlania, kiedy staniki spadają bez rozpinania, muzyka rozbija neurony, kobiety są piękne, mężczyźni przystojni, ty potrafisz tańczyć, a przyjaciele zadają jedno ważne, ale to bardzo ważne pytanie retoryczne: „ze mną się nie napijesz?”.
No kto?