Poznałam M. w 1989. Mieszkała tuż za ścianą. Poza kawałkiem betonu i absolutną fascynacją lalkami Barbie, łączyły nas grzyb, pleśń i biegające po podwórku szczury. A potem upadł komunizm.
Początek lat 90-tych. Era dorobkiewiczów. Mój ojciec dorabia się odtwarzacza video i zakupionej na bazarze kasety VHS z „Królewną Śnieżką”. To święto, więc całą rodziną w podniosłej atmosferze odpalamy bajkę. Po minucie kontemplacji czarnego ekranu, naszym oczom ukazuje się wielka, owłosiona dupa wykonująca ruchy frykcyjne do rytmu „Schnell Sigmunt, schnell!”.
Gorsza dziewczynka
W tym samym czasie ojciec M. zakłada własną firmę, kupuje Peaugota i dorabia się willi. Takiej prawdziwej. Z sidingiem, ogrodzeniem, jadalnią i BASENEM. To nic, że basen ma metr głębokości i mieszczą się w nim dwie dorosłe osoby. Dla dziewczynki, która na co dzień ucieka przed szczurami i zakłada gumiaki, żeby z ojcem szambo ogarniać, ten basen jest jak Acapulco. Jak Dynastia. Jak bon na wakacje w Mikołajkach.
Niby wciąż biegamy z M. po Psich Górkach i pokazujemy języki sąsiadom, ale czuję, że coś się zmieniło. Choćby te Barbie. Moje wciąż mają trwałą i stopy poprzycinane nożem, żeby im wszystkim jedna para bucików pasowała. Lalki M. noszą teraz długie blond włosy, pełny makijaż i kreacje z napisem „WERSACZE”.
Lepsza dziewczynka
W 1992 poznaję P. – osiedlową kurewkę, małą puszczalską, moją nową najlepsza przyjaciółkę. Wpadamy na siebie, kiedy rodzice zamieniają pleśń i szczury na M2 przesiąknięte zapachem stęchłej kapusty i papierosów. Tym razem też łączy nas ściana. Dzieli podejście do kwestii damsko-męskich.
P. ma jeszcze mniej niż ja, ale nigdy nie narzeka. Nigdy nie mówi też złego słowa o ojcu alkoholiku i matce, której wiecznie nie ma. Ba! Ona zachowuje się jak królowa. Na swoich rozklekotanych rolkach jeździ tak, jakby to był sprzęt od ciotki z Ameryki. Kiedy idzie przez podwórko w bazarowych szortach za 10 złotych, robi to jak rasowa modelka. Nie dostaje od życia w zasadzie nic, a zachowuje się, jakby miała wszystko.
Dorosła dziewczynka
Nasze losy powinny były potoczyć się inaczej.
Tymczasem P. mieszka dziś za granicą, ma dwójkę dzieci, męża. Pracuje jako sprzątaczka. Ściągnęła do siebie matkę i brata. Kiedy czasem pojawia się w Polsce, promienieje. A mogła skończyć na ulicy.
M. ma dwie córki, męża złodzieja, 40-metrowe mieszkanie i 25-kilogramową nadwagę. Jest bezrobotna, wychowuje dzieci i średnio trzy razy na tydzień daje się prać po mordzie. Czasami ucieka do rodziców, potem i tak wraca do niego. A mogła pracować u ojca, wyjść bogato za mąż i kokietować facetów tak, jak robiła to jeszcze 15 lat temu.
I ja. Jako jedyna nie wpadłam przed siedemnastym rokiem życia, nie związałam się z kryminalistą, zdałam maturę, skończyłam studia i poszłam do pracy, którą lubię. Jako jedyna od początku realizuję cele, które sobie gdzieś tam wytyczyłam.
Czyja to zasługa? Nie wiem. Wiem tylko, że jako jedyna z naszej trójki miałam matkę, która naprawdę słuchała i zawsze była po mojej stronie oraz ojca, który trzymał krótko i nie rozpieszczał. Bo i tam, gdzie bieda i tam, gdzie pieniądze, są jeszcze ludzie. Od nich zależy najwięcej.
I od przypadku. Przypadek też jest ważny.
Kobieta
Stałam w kolejce do kasy w Biedronce i nagle mnie to uderzyło. Ona. Kasjerka. Na oko 26 lat. Szczuplutka, zgrabna. Gdyby nie wory pod oczami i przetłuszczone włosy – sobowtór Emily Ratajkowski. Jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie widziałam w życiu, nabijała na kasę paczkę papieru toaletowego „Queen”. O ironio.
A pomyśleć, że wystarczyłby jeden człowiek, jedno przypadkowe spotkanie, żeby dziś pani Sylwia z Biedronki była maskotką piosenkarzy, zarobioną modelką, rozchwytywaną celebrytką i gwiazdą teledysku do „Blurred Lines”…
Życie to jednak, kurwa, jest niesprawiedliwe.