Tuż po tym, jak skończył, cały mokry i wciąż trochę roztrzęsiony, przysiadł na skrzynce i uśmiechnął się do mnie. – To tutaj – popukał palcem w czoło i pokiwał głową z niedowierzaniem. Rozumiałam go doskonale. Bo kiedy jest już po wszystkim, nie wierzysz. Po prostu zwyczajnie nie wierzysz, że człowiek, którego codziennie oglądasz w lustrze, jest w stanie zrobić taki rozpierdol.
Spodziewałam się, że będzie ciężko. Nie myślałam jednak, że aż dwa razy o mały włos nie puszczę pawia. Ani tego, że przez kilkanaście sekund będę się trząść z zimna, jednocześnie wycierając pot zalewający mi oczy. Takich rzeczy nie przewidzisz, więc też nie możesz być na nie przygotowanym. Ja nie byłam.
Prolog
Jeremiah Wittman pochodził z Montany. Zginął 13 lutego 2010 roku w wieku 26 lat, kiedy rebelianci zaatakowali jego oddział przydrożnym ładunkiem wybuchowym w prowincji Zhari w Afganistanie. Zostawił żonę i czwórkę dzieci.
To był mój pierwszy Hero WOD, czyli jeden z treningów poświęconych poległym bohaterom. To jedne z najcięższych i najintensywniejszych planów treningowych, jakie kiedykolwiek powstały. A ponieważ Hero WODy są swego rodzaju oddaniem hołdu poległym żołnierzom, zostały zaplanowane tak, by biorących w nich udział przeprowadzić przez piekło: zmusić do maksymalnego wysiłku na granicy własnych możliwości.
O ile w trakcie treningu nie umierasz, nie mdlejesz, ani nie łapiesz kontuzji – ciśniesz. Możesz robić przerwy, wrzeszczeć, tłuc łbem o ścianę, płakać, krwawić, rzucać kurwami, modlić się albo błagać o rychłą śmierć, ale nigdy, powtarzam NIGDY nie kończysz treningu, dopóki nie wykonasz go w całości. To się po prostu nie godzi.
Jeremiah Wittman pochodził z Montany. Jego nazwisko zapamiętam na długo.
Śródtytuł
– To tutaj – D. popukał palcem w czoło – tutaj trenujesz.
Kiedy to mówił, pomyślałam sobie, że nie ma chyba lepszej metafory życia niż sport. Wygrywają najwytrwalsi: zdeterminowani i zdolni do wyrzeczeń. Ci, którzy wiedzą, że granica ludzkiego bólu, siły i możliwości przebiega nigdzie indziej, jak w głowie.
I kiedy tak patrzyłam, na D. zbierającego dłonią z oczu pot i zmęczenie, pomyślałam sobie jeszcze, że ludzie dziś to straszne pipy są.
Mamy wszystko, czego człowiekowi potrzeba, żeby iść do przodu, piąć się w górę, robić coś pożytecznego ze swoim życiem – jeśli nie dla siebie, to chociaż dla innych.
Mamy pokój.
Mamy wolność.
Mamy rozwijającą się gospodarkę.
Żyjemy w kraju wolnym od głodu, epidemii, cyklicznych kataklizmów.
Mamy tak wiele, a tak niewiele z tym robimy. Zamiast działać, wolimy się ze sobą cackać. Niuniać tę naszą strefę komfortu do urzygania. Oczekiwać bóg wie czego, nie robiąc nic. Wierząc w ślepy przypadek, zrządzenie losu albo racjonalizując sobie, że „tak miało być”.
Przesuwamy swój punkt graniczny między „mogę”, a „nie mogę”, „dam radę”, a „nie dam rady” coraz bliżej początku skali. Widzę to w młodszym pokoleniu, trochę zblazowanym, trochę czekającym na cud. Widzę to w wielu ludziach z pokolenia moich rodziców i dziadków, które przywykło do tego, że „za komuny” to państwo myślało za obywatela, nie na odwrót.
A z drugiej strony oglądam dokument o kobietach, które walczyły podczas Powstania Warszawskiego, które latami były więzione, torturowane i szantażowane. Kobiety, które udźwignęły więcej, niż Ty, ja i jeszcze Ty razem do kupy bylibyśmy w stanie udźwignąć.
I myślę sobie, jak to jest, że u jednych ten punkt graniczny jest tak blisko, a u innych – jakby w ogóle nie istniał?
Epilog
Odpowiedzi szukaj, jak zawsze. W swojej głowie.