Wiecie, do jakiego zwierzęcia czytelnicy blogów najczęściej porównują blogerów? Do pawia. Tego dumnego ptaka z wypiętą klatą, który – kiedy ma taki kaprys [albo okres godowy], rozkłada ogon i pokazuje pióra. Piękne, kolorowe, perfekcyjne. W świecie internetu mamy na to odpowiednie określenia. #Fejm. #Swag. Autokreacja. To jedno oblicze blogosfery. I ono do tej pory sprzedawało. Sęk w tym, że tak, jak mężczyźni po 40-stce łysieją, a zwierzęta zmieniają sierść na wiosnę, tak blogosferę czeka wkrótce poważny elektrowstrząs. W przeciwnym razie – jak powiedział w niedzielę Tomek Tomczyk – my, „blogerzy lajfstajlowi”, za rok, góra dwa, obudzimy się z ręką w nocniku.
Blogosfera wywodzi się z internetowych pamiętników, takie były jej początki. Ewolucja nastąpiła dość szybko. W przeciągu kliku, kilkunastu lat staliśmy się branżą. Nowym, obok tradycyjnej prasy, radia, telewizji, medium. Subiektywną konkurencją dla portali internetowych. Handlarzami prawdy, emocji, opinii, skandali. Rozwinęliśmy się tak bardzo, że znalazło się miejse dla b(v)logów rozrywkowych. Parentingowych. Kulinarnych. Wnętrzarskich. Opiniotwórczych. Lifestylowych. Religijnych. Politycznych. Sportowych. Kulturalnych. Naukowych. Plotkarskich. Et cetera.
Staliśmy się realnym zagrożeniem, czy też możem kijem w dupie dziennikarzy, którzy trochę traktują nas jak konkurencję, a jednak wciąż protekcjonalnie i niepoważnie. Zarzucają nam autokreację, subiektywizm, egotyzm i brak społecznej odpowiedzialności i… w większości przypadków mają rację. Sęk w tym, że ich środowisko niewiele różni się od naszego. Ale to temat na oddzielny tekst. A ja dziś nie o tym.
Networking
Tegoroczne Blog Forum Gdańsk przespałam. Byłam raptem na pięciu panelach spośrod kilkunastu. Skupiłam się na [uwaga, modne słowo] networkingu w szerokim tego słowa znaczeniu. Od pasjonujących dyskusji przy kawie w teatralnym foyer po perorowanie przy wódce i fajce w apartamentach na ulicy Tandeta. I te rozmowy, zwłaszcza z Kubą, Damianem, Łukaszem i Konradem, dały mi najwięcej do myślenia.
Wróciłam do Warszawy, spisałam strzępki rozmów w metrze na strzępkach papieru, a później włączyłam relację z drugiego dnia BFG. Usiadłam. Wysłuchałam. Przemyślałam. Strapiłam się mocno.
Strefa komfortu
Teoretycznie blogosfera, właśnie przez tą swoją domniemaną autentyczność, ma ogromny potencjał.
Teoretycznie i domniemaną, bo jednak w centrum naszego blogowania stoi zawsze „JA”. Marka, osobowość, byt publiczny. Kreowany tak, by zarobić. Pieniądze? Niekoniecznie. Przede wszystkim uznanie, poklask, aprobatę.
Prawda jest taka, że my, blogerzy, bardzo tej społecznej akceptacji potrzebujemy. Czy wynika to z niskiego poczucia własnej wartości, jak twierdzi Konrad, czy może z innych pobudek? Nie wiem, nie mnie to oceniać. Faktem jednak jest, że nasza kreacja sięga na tyle daleko, by nie publikować negatywnych komentarzy na swój temat. Banować konstruktywną krytykę „hejterów”. Obrażać się na ludzi z branży, którzy ośmielili się mieć inne zdanie. Nie stroszcie piórek. To praktyki powszechnie stosowane.
Jak powiedział Tomczyk, wygodnie i komfortowo żyje się, nie odbierając negatywnego feedbacku na swój temat.
Tylko czy tędy droga? W końcu bez krytyki i odbicia się w cudzych oczach nie ma rozwoju. Nie ma autorefleksji.
Samoświadomość
Podczas swojego niedzielnego wystąpienia Konrad Kruczkowski powiedział jedną bardzo ważną rzecz. Wróć. Powiedział mnóstwo ważnych rzeczy, które prowadzą do jednej istotnej konkluzji.
Nie musisz być blogerem zaangażowanym społecznie, żeby robić wartościowe rzeczy. Nie musisz pracować w hospicjum, być wolontariuszem czy wspierać akcje społeczne, żeby być dobrym b(v)logerem. Ale musisz być odpowiedzialny społecznie i prawdziwy w tym, co robisz. Musisz być świadomy własnych czynów i ich konsekwencji. I w którymś momencie musisz wybrać pomiędzy głosem, który potrzebuje chwały a tym, który pyta, po co tu jesteśmy.
Po co tu jesteśmy?
.
.
.