No więc mamy nowy rok. Czas zacząć realizować te wszystkie z góry skazane na porażkę postanowienia powzięte na trzeźwo, po pijaku i na kacu. Czas zacząć oczekiwanie na coś, co nigdy nie nadejdzie, bo czekanie ma to do siebie, że nie wiąże się z działaniem. Czas i na podsumowania, bo przecież z końcem starego roku coś koniecznie musi się w Twoim życiu zmienić. Bo nowy rok to zawsze nowa miłość, nowe pieniądze, nowe mieszkanie, podróże, figura, kariera i seks. Nowe musi być lepsze, no bo w końcu jest nowe, no to jak to tak, żeby było gorsze niż stare? W głębi duszy wiesz, że to wszystko gówno prawda, ale wygodniej i łatwiej jest robić podsumowania, snuć postanowienia, se usiąść i se czekać, co nie?
Trudniej jest stanąć przed lustrem, spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć „spierdoliłeś”. Albo na przykład „miało być lepiej, inaczej”. Trudniej przeanalizować, wyciągnąć wnioski i zmieniać. Już, teraz, w tej sekundzie, w której dociera do Ciebie, że zmiany są konieczne. Nie pojutrze. Nie pierwszego stycznia, nie po „ostatniej fajce”. Już. Tak, jak stoisz. Kiedy tylko pojawia się choć cień woli, by wyjść ze swojej [moje ulubione określenie lemingów] „strefy komfortu”.
Przywykliśmy do mówienia „chcę”, „potrzebuję”, „należy mi się”. Niezwykle łatwo jest wpaść w tę pułapkę zwłaszcza wtedy, gdy życie dało Ci swego czasu mocno po dupie. Myślisz sobie: „ile cierpienia/bólu/zła/niesprawiedliwości/niepotrzebne skreślić jest przypisane jednemu człowiekowi? Mój limit się skończył, najwyższa pora, żebym w końcu był szczęśliwy”. No więc czekasz na to szczęście, na tę dobrą passę, na piniondze i żeby dzieci zdrowe były. A to tak nie ma, to się tak samo się nie zrobi. Nie zadzieje.
Nigdy nie będziesz szczęśliwy…
…spełniony, zadowolony z życia, jak zwał, tak zwał, dopóki nie uświadomisz sobie, że wszystko, ale to absolutnie wszystko leży w Twoich rękach. Wiem, to brzmi jak klasyczne pierdolenie kolejnego kołcza biznesu – pozornie napawa optymizmem. Aż się chce podskoczyć, klasnąć w dłonie i krzyknąć „bhawo ja!”. A tak naprawdę to dość mocno przerażające jest. Odpowiedzialne. Trudne. Trochę depresyjne nawet. Bo przecież nikt nie zna Ciebie tak dobrze, jak Ty sam. Na co dzień o tym nie myślisz, ale jesteś skazany na samego siebie do – tak ładnie zwanej – usranej śmierci. Jeśli siebie nie lubisz albo co gorsza okłamujesz, jesteś w ciemnej dupie. Jesteś małym, smutnym, obsranym człowieczkiem.
Co Ty wiesz?
Już się stroszysz, już wkurwiasz, za chwilę zadasz mi retoryczne pytanie, a co Ty, gówniaro, wiesz o życiu?
O Twoim nic. O swoim trochę więcej. Wciąż mało, ale wystarczająco, żeby burzyć i budować.
Jestem zmęczona byciem „fajnom, mondrom blogerkom”, co to uczy innych, jak żyć. Jestem zmęczona własną hiperaktywnością, bo wbrew pozorom nawet małemu terminatorowi kończą się kiedyś bateryjki. Zmęczona byciem fajną dupą na instagramie i potłuczoną dupą w życiu. Zmęczona wszechobecną kreacją i dawaniem innym lepszej wersji siebie 24 h/doba 7 dni w tygodniu 365 dni w roku. Tak wielu ludzi pędzi dziś na oślep, na węch, na czuja. Widzę to w blogosferze. W mediach. W pracy, w rodzinie, w metrze, na ulicy. Patrzę na ten cyrk, w którym sama długo podskakiwałam jak małpka i wiecie co? Pies to jebał.
Podobno wiedzieć, jak się nie chce, jest pierwszym krokiem, żeby zrobić coś dobrego i fajnego z sobą i ze swoim życiem.
***
Tak więc masz rację. Gówno wiem i gówno Ci powiem. Musisz sobie, Panie, swoją kuwetę ogarnąć sam. Ja tu nawet nie sprzątam. Ale jedno mogę Ci doradzić. Nie zwlekaj do Nowego Roku. Bo będziesz sobie musiał, kurwa, 364 dni poczekać.