W naszej kulturze, polskiej kulturze, kulturze romantycznej, wychowanej na Mickiewiczu, Słowackim i nieszczęsnym Żeromskim, przyjęło się, że człowiek prawdziwą miłość, miłość życia, poznaje [i przeżywa] raz. Amerykanie podchodzą do sprawy nieco inaczej. Związek z drugim człowiekiem traktują jak podróż. Wiecie, Route 66, przygoda, wspólna pasja, wspólna trasa, dopóki śmierć życie nas nie rozłączy.
Patrząc tak obiektywnie, surowo, obcesowo wręcz: kto z nas podróżował w życiu tylko raz?
Prawdziwie, do urzygu, koniuszkami palców, kochałam w życiu razy trzy.
1.
Pierwszy, gdy miałam 16 lat. Weszłabym za nim w ogień i, jak skazani na Shawshank,w rzekę gówna. Czułam się ważna, bo mnie rysował. Malował. I o mnie wiersze pisał. Przy nim po raz pierwszy poczułam, że mogłabym być czyjąś żoną.
Miał na imię M. i bardziej niż o mnie martwił się o ziemniaki zostawione na gazie.
2.
Za drugim razem pokochałam mojego przyjaciela. Najlepszego. Tego, z którym mogłam leżeć pod jedną kołdrą, na jednym łóżku, oglądając „Pulp Fiction” i wpieprzając popcorn. I ani jemu nie drgnął penis, ani mnie łechtaczka. Do czasu.
Miał pseudonim Sz. Kochał mnie. Za bardzo i za długo. Nie zauważyłam.
Dziś Sz. ma żonę, dziecko… Dzierga se chłop to swoje życie. Niech mu się wiedzie.
3.
Tego ostatniego znacie. Gdyby nie on, nie pisałabym dziś bloga. Miał być ostatnim, został jednym z kolejnych. Przy nim po raz pierwszy poczułam, że mogłabym być czyjąś matką.
Podróż z T.obą była przygodą. Wyzwaniem, najpiękniejszym szczęściem i najgorszą traumą. Szkoda, że złapałam się na Twojego stopa zbyt wcześnie.
Szkoda, że zbyt późno.
Ja
Siedzę na łóżku. Obok P. pracuje z laptopem na kolanach. Nie patrząc na mnie łapie mnie za rękę. Na mojej stopie, sapiąc cichutko, wygrzewa się dwumiesięczny kot. Kotka. Kotełka. Dziś tak przeraźliwie wyła, kiedy zakrapiałam jej oczy.
Jest taka mała. Bezbronna i przerażona.
Podrapała mnie jak sam skurwysyn.
***
Kocham ją jak sam skurwysyn.