Jest lipiec ’99. Mam czternaście lat, właśnie zdałam do ósmej klasy i jestem na wakacjach z rodzicami. Umówmy się, to nie są wymarzone okoliczności przyrody. Powinnam przesiadywać teraz z dzieciakami z osiedla, ewentualnie pozwalać się wrzucać do wody chłopakom na miejskim basenie. Chodzę z nosem na kwintę i demonstruję swoje rozgoryczenie, dopóki po trzech dniach nie poznaję Blanki. Blanka przyjechała z mamą, jest rok starsza ode mnie, ma blond włosy i twarz rusałki. Od razu stajemy się nierozłączne i na tyle, na ile pozwala nam znajomość kombinatoryki, odcinamy się od „starych”, żeby szwędać się po Łebie na własną rękę. Jesteśmy za młode, żeby wpuścili nas na dyskotekę i za stare, żeby przesiadywać z małolatami w cukierniach. Spacerujemy więc po plaży, pijemy piwo na pół gdzieś za winklem, rozmawiamy o muzyce, książkach, chłopakach, życiu… Typowe nastoletnie dzidy, tyle że niegłupie. Tamtego wieczora włóczymy się bez celu i nie bardzo wiemy, co ze sobą zrobić. Nagle mija nas grupa nastolatków, krzyczących coś o imprezie. Biegniemy za nimi i tym sposobem trafiamy na kolonijną dyskotekę. Wychowawcy nie ma, dzieciaki same włączają muzykę, kilka osób podryguje nieśmiało na parkiecie do Britney Spears. Bujamy się. Nagle pomieszczenie wypełnia nowa, dziwna energia. Czuję, jak mimowolnie przechodzą mnie ciary – nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałam. Na parkiecie robi się ciasno, ludzie obijają się o siebie, machają kończynami we wszystkich możliwych kierunkach i nawet nie zauważam, kiedy mieszam się z tłumem, trzęsę głową, kopię powietrze, a dźwięk elektryzuje każdą komórkę naskórka. Po raz pierwszy w życiu muzyka sprawia, że moje ciało samo wyrywa się do tańca. Mam ochotę żyć i umrzeć jednocześnie.
Ten kawałek to „Smells Like Teen Spirit” Nirvany. To od niego wszystko się zaczyna.
Pierwsze, co robię po powrocie do domu, to telefon do kuzynek z Bydgoszczy, które słuchają „takiej muzyki”. Podobnie jak 90% dzieciaków w tamtych czasach nie wiem nawet, co to internet, nie mówiąc już o tym, żeby mieć go w domu. Kuzynki będą w Kielcach za dwa tygodnie. Proszę je, żeby przywiozły mi kilka kaset Nirvany, „to sobie zgram”. W międzyczasie zaczynam szukać informacji na temat zespołu. Wyszukuję stare numery „Machiny” w bibliotekach, z wypiekami na twarzy czytam książki w Empiku, kupuję każde czasopismo, w którym pojawia się choćby wzmianka o Nirvanie. Poznaję historię Kurta, dowiaduję się, że są jeszcze takie kapele jak Meat Puppets, Pearl Jam czy Soundgarden, a „Pretty fly (for a white guy)” wcale nie jest jedynym kawałkiem The Offspring. Z dnia na dzień z typowego diskomuła, który do tej pory poza radiowymi hitami miał do czynienia jedynie z kiepskim hip-hopem, zamieniam się w śmiecia.
O dziewczynie
To nie jest tak, że od początku łykam Nirvanę jak młody pelikan. Zaczynam od ich najlżejszej, koncertowej płyty – nagranej dla MTV sesji Unplugged, gdzie zagrali akustycznie. Zakochuję się w zaśpiewanym przez Cobaina coverze Davida Bowiego „The Man Who Sold The World”. Przy „Something in the way” ryczę i nie potrafię tego kontrolować. „Come as you are” sprawia, że ściska mnie w dołku, a „About a Girl” na długo staje się moim ulubionym utworem.
Kiedy z lekką dozą przerażenia i zachwytu przechodzę przez ich najbardziej popowy album – “Nevermind”, jestem już zarażona wirusem Cobaina. Mógłby w zasadzie zaśpiewać do dźwięku piłowanego drewna, a ja uznałabym to za najsłodszą muzykę świata. W moje ręce trafia „Bleach” – pierwszy studyjny album Nirvany nagrany w 1989 roku. Mocny, brudny, punkowo-garażowy krążek, który dopiero po sukcesie „Nevermind” okrył się platyną.
Kiedy słucham „Bleach”, mam ochotę komuś przypierdolić. To chyba wtedy ostatecznie coś we mnie pęka i wchodzę w grunge i punk-rock na tak zwanej pełnej kurwie.
O chłopaku
Z perspektywy czasu wiem, że nie mogło być inaczej. Ziarno padło na podatny grunt – miałam 14 lat, coraz więcej rzeczy zaczynało do mnie docierać. W domu działo się źle, w szkole miałam łatę outsidera. Byłam wrażliwym dzieciakiem, który dużo widział, niewiele mówił i robił dobrą minę do złej gry. Wiecznie spięta, w pełnej gotowości do działania, oczekująca ciosu z każdej strony… Nie miałam zbyt wielu przyjaciół, dzieci chyba wyczuwały napięcie. Gniew, złość, rozżalenie i dogłębny smutek musiały w końcu znaleźć ujście.
Muzyka Cobaina taka właśnie była. Pełna buntu i wściekłości na otaczającą rzeczywistość. Nonkonformistyczna. Trudna. A jednocześnie prosta jak konstrukcja cepa, trafiająca prosto w serce. Jego głos, chropowaty, momentami wręcz jęczący i to spojrzenie – ciepłe, łagodne, siegające gdzieś dalej. Rozumiejące.
Śpiewał o alienacji i odrzuceniu. Nie godził się na to, jak funkcjonuje współczesny świat, chciał być poza nim, jednocześnie w jakiś pokraczny sposób próbując się dostosować. Zawsze powtarzał, że nie chce być głosem pokolenia. Cóż, nie wyszło. Przez swoją wrażliwość, kruchość i zagubienie trafiał do milionów dzieciaków na całym świecie…
Kiedy wczoraj jechaliśmy na premierę pierwszego filmu dokumentalnego o Cobaine – „Kurt. Montage of Heck”, oczekiwałam w kinie tłumu 30, 40-latków. Tymczasem w kolejce do wejścia stała głównie młodzież. Dzieciaki po 16-17 lat.
Ponad 20 lat po śmierci Kurta, Nirvana wciąż płynie w nastoletnich żyłach. Być może to ponadczasowość ich muzyki, a może Cobain, który tak naprawdę nigdy nie dorósł? Może czasy się zmieniają, ale nastoletnie lęki i wrażliwość pozostają takie same? Nie wiem, wy mi powiedzcie.
O tęsknocie
Kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po Nirvanę, Kurt nie żył od ponad pięciu lat. W kilkuletnim okresie fascynacji twórczością zespołu bardzo mocno uwierał mnie fakt, że nigdy nie będę mogła zobaczyć Krista, Kurta i Davida na żywo. Nie znajdę się w tłumie wirujących ciał i nie będę patrzeć z dołu, jak Cobain rozpierdala na scenie kolejną gitarę. Nie zobaczę go z bliska, nie usłyszę jego głosu inaczej, jak tylko przepuszczonego przez filtry w wytwórni.
Obejrzałam wszystkie dostępne na VHS i DVD koncerty. Wszystkie mniej lub bardziej żenujące filmy o samobójstwie Kurta. Przeczytałam każdą książkę o Nirvanie, która dostępna była wtedy na polskim rynku. Koncert Unplugged in New York znałam na pamięć. Wiedziałam, w którym momencie Cobain kaszlnie i że zanim zagra „Pennyroyal Tea” zapyta Krista, czy spieprzył poprzedni kawałek.
A jednak, wciąż czułam niedosyt.
Kiedy jakiś rok temu dowiedziałam się, że Brett Morgen robi pełnometrażowy dokument o życiu Kurta z wykorzystaniem materiałów nagrywanych przez jego matkę, żonę, kolegów z zespołu i przez samego Cobaina, wiedziałam, że muszę to zobaczyć. Zwłaszcza, że Courtney Love po raz pierwszy przekazała w cudze ręce magazyn z rzeczami Kurta: jego zapiskami, pamiętnikami, rysunkami, obrazami… Skoro tak bardzo zaufała Morgenowi, że zostawiła mu pełną dowolność w kręceniu i wykorzystaniu prywatnych materiałów, wiadomo było, że musi powstać coś wyjątkowego.
Brett miał świadomość, że nie może spieprzyć. Po prostu, legend się nie rucha w tyłek.
Montage of Heck. O filmie i nie tylko
To jeden z najspójniejszych i najlepiej zrealizowanych dokumentów biograficznych, jakie widziałam. Morgen podjął dwie bardzo ważne decyzje: po pierwsze, zrezygnował z koncepcji gadających głów, a do realizacji filmu zaangażował jedynie najważniejsze dla Kurta osoby – takie, które „przyszłyby na jego pogrzeb, nawet gdyby był ślusarzem”. Po drugie, postanowił nie wznosić Cobaina na piedestał ale też go z niego nie strącać. „Chciałem zrealizować ten film tak, żeby widz mógł spojrzeć Kurtowi prosto w oczy”.
Film pokazuje życie artysty od momentu narodzin do ostatniego koncertu, po którym Cobain popełnił samobójstwo. Chronologia jest zachowana, ale przez życie twórcy nie prowadzą nas jego przyjaciele i rodzina. Robi to sam Kurt. Swoimi rysunkami (w filmie ożywionymi jako animacje), zapiskami naprędce kleconymi na poplamionych kartkach, gromadzonymi przez lata materiałami pełnymi filmów, nagrań, wycinków, szkiców, słów wyrwanych z kontekstu i rzuconych na papier… Zawsze wiedziałam, że Cobain miał bogate życie wewnętrzne, ale dopiero wczoraj zrozumiałam, jak wiele działo się w jego głowie. Jak bardzo był szczęśliwy i nieszczęśliwy, spełniony i niespełniony, zblazowany i pogubiony zarazem. Dopiero wczoraj dotarło, dlaczego przez tyle lat się z nim utożsamiałam. I dlaczego wciąż jest mi tak bliski.
Morgen nie idealizuje Kurta, decyduje się pokazać go w wielu intymnych, ale też przykrych dla widza momentach. Np. wtedy, gdy w łazience Kurt goli się, a stojąca obok Courtney nakłada piankę do golenia na pachy i każe mężowi zostawić „wąsik do minety”. Potem udaje wściekłą i wypomina Kurtowi, że przez ciążę nie może wystąpić na Reading Festival, na którym zagra Nirvana. „Wiesz, że skopałabym ci tyłek” – żartuje i pokazuje cycki do kamery.
Kiedy całują się namiętnie, a Cobain wsuwa język w usta Love.
Gdy kompletnie nagrzany trzyma w rękach swoją córkę, małą Frances Bean, a Courtney obcina jej włosy.
Gdy na jednym z koncertów Kurt jest tak naćpany, że z trudem składa słowa, śpiewając.
Gdy Courtney przychodzi na próbę zespołu, a Kurt pyta: „Zmieniłaś fryzurę?”. „Podoba ci się?” – odpowiada pytaniem Love. „Wolę cię w prostych włosach, w tych masz jakąś taką okrągłą twarz” – mówi Cobain, na co Courtney odwraca się na pięcie obrażona i odchodzi, klnąc jak szewc.
Gdy biega po pokoju jak szalony, by usłyszeć śmiech córki i przytula ją mocno…
Film obala stereotyp Cobaina – ćpuna i degenerata. Pokazuje, że jego związek z Courtney, choć burzliwy (głównie przez heroinowy nałóg), był pełen miłości: mocnej, głębokiej… Pięknej. Widzimy nieśmiałego, pogubionego chłopaka z wielkim potencjałem. Człowieka, który choć szukał, nigdy nie odnalazł. Zrozumienia? Spełnienia? Siebie?
Nie wiem.