Mleko, masło, Ukrainka

Obejrzałam wczoraj w TV dokument o mężczyznach, którzy przylatują na Ukrainę w celu znalezienia sobie żony. Panowie z różnych zakątków świata zrzeszeni na jednej stronie internetowej, jadą do Odessy, by tam znaleźć kobietę swego życia. Przez 10 dni, czyli tyle, ile trwa wycieczka, mają do dyspozycji pulę dziewczyn (zwykle są to 18-20-latki) chętnych do rzucenia wszystkiego, poślubienia obcokrajowca, rodzenia mu dzieci i prasowania koszul. Tak to wygląda w teorii. A w praktyce?

 

Przylatują mężczyźni z całego świata: Europa, Kanada, Stany Zjednoczone, Japonia. Mają 40-60 lat, rzadko są wdowcami, częściej rozwodnikami, ale zwykle po prostu nie znaleźli kobiety, która spełniłaby ich wymagania. A te skromne nie są. Przyszła żona ma być piękna i zadbana, cierpliwa i tolerancyjna, ale przede wszystkim posłuszna mężczyźnie oraz całkowicie oddana jemu i rodzinie. W dzisiejszych czasach na Zachodzie o taką niełatwo. Inteligentna? Niekoniecznie. Z resztą, ciężko byłoby to sprawdzić – większość „kandydatek na żonę” po angielsku mówi słabo albo wcale, więc podczas randek parom towarzyszą tłumacze i tłumaczki. Spotkań może być tyle, co dziewczyn. Każdy mężczyzna obiera inną strategię. Niektórzy stawiają na 2-3 kandydatki i starają się je jak najlepiej poznać, by później wybrać jedną. Inni umawiają się ze wszystkimi po kolei, przymierzają je i dopasowują do swojego wzrostu, karnacji, stylu życia i zasobu portfela.

Z drugiej strony mamy młode Ukrainki z długimi blond włosami i jeszcze dłuższymi, szczupłymi nogami, które chętnie odsłaniają przed „przyszłym mężem”. Po angielsku może nie mówią, ale w ciemię bite nie są. Wiedzą, dla kogo i po co się stroją. Bogaty mężczyzna z Zachodu przez 10 dni może dać więcej niż Ukrainiec przez całe swoje życie: wykwintne kolacje, egzotyczne drinki, drogie perfumy, markowe kiecki i buty od Jimmy Choo. Większość Ukrainek na takie buty odkłada pieniądze kilkanaście miesięcy. Niektóre, jak jedna z bohaterek, od razu wydają całą pensję – nic dziwnego, że mieszka w pokoiku 3×3 mkw. z kuchnią i ubikacją na klatce schodowej. Z Ukraińcami wiązać się nie chcą – nie dość, że piją, to jeszcze wiecznie nie mają pieniędzy. Adorować kobiet też nie potrafią, bo się nie nauczyli – nie mieli za co, nie chciało im się. A tu przyjeżdżają dobrze ubrani, obyci w świecie faceci, którzy do kolacji stawiają dobre wino, a na dzień dobry wręczają bukiet kwiatów. Szarmanccy i czarujący. O tym, czego chcą w zamian, na głos się nie mówi. W końcu tak czy siak może wyjść z tego małżeństwo, więc przez 10 dni warto poznawać „przyszłego małżonka” intensywnie.

Największym powodzeniem cieszy się pucołowaty, wiecznie spocony Japończyk po 40-stce. Bierze wszystko, jak leci, taką sobie obrał strategię. Umawia się z dziewczyną, a potem nie przychodzi na spotkanie – sprawdza, czy zadzwoni. Jeśli tak, to znak, że jej zależy i może się z nią spotkać, postawić parę drinków, kupić jakąś ładną błyskotkę. Jednej zaproponował pierścionek zaręczynowy. Powiedziała, że się zastanowi.  Amerykanin spotykał się z dwiema naraz. Obiecał, że w końcu którąś wybierze. Jak już wybrał, to ona poszła do innego. Francuz ma 60 lat. Dobrze się trzyma, ale skóra już nie taka rześka, oczy też już niemłode. Twierdzi, że nie szuka kobiety, z którą się zestarzeje, ale takiej, która urodzi mu dzieci, zostanie żoną i kochanką. Warunki? Tylko dwa: zgrabna, poniżej 30-stki. 35? Nie – jego ciało na takie nie reaguje.

Po 10 dniach panowie wracają do siebie. Sami. Większość jest zadowolona z wyjazdu. „To jak wycieczka do sklepu z cukierkami” – podsumowuje jeden. Dziewczyny za potencjalnymi mężami nie płaczą, nie tęsknią. Pewnie, fajnie byłoby się z Ukrainy wyrwać. Ale póki co spróbowały lepszego życia, dostały ładne prezenty, przez moment czuły się jak księżniczki. Za parę miesięcy przylecą następni. Może wtedy się uda. W końcu miłość nie wybiera…

Film dokumntalny, którego dotyczy wpis: „Żona w 10 dni”, 2010, reż. Julia Ivanova

0 Like

Share This Story

Style