Warszawa jaka jest, każdy widzi. Opuściłam dla stolicy Najfajniejsze Miasto w Polsce, rycząc jak głupia, bo zostawiałam za sobą sześć lat życia: najlepszych przyjaciół, swoje ulubione miejsca, mieszkanie, w które wrosłam korzeniami (a jak wiecie z pewnego wpisu, przeprowadzałam się już kilkadziesiąt razy…). Tak, było ciężko. Ale kierując się zasadą, że lepiej żałować, że się zrobiło niż biadolić nad zmarnowaną szansą, po prostu wsiadłam do auta i rzekłam drajwerowi: „Na Warszawę!”. Dziś, po niemal dwóch latach, mogę śmiało powiedzieć…
Fuck you Warszawo, you suck.
Tak to się mniej więcej zaczęło. Jak na leminga przystało, do stolycy przyjechałam za pracą, na dzień dobry hejtując ją za to, że nie jest Najfajniejszym Miastem w Polsce (NMWP). Początkowo wkurwiało mnie tu wszystko: ohydny postradziecki Pałac Kultury. Centralny Dworzec, który akurat był w remoncie. Ludzie. Wisła. Ptaki. Drzewa. Czerniakowska. Brzydkie tramwaje. Brzydkie autobusy. Brzydki Rynek. Brak imprezowego zagłębia, jakim w NMWP jest Pasaż Niepolda. Brzydkie mosty. Beton idealnie komponujący się z betonem. Byłam w urbanistycznym piekle.
Aż pewnego dnia…
Nie było pewnego dnia. Z miesiąca na miesiąc poznawałam Warszawę. Potem dołączył do mnie T. i tak się wspólnie bujaliśmy po betoniarce w poszukiwaniu wrażeń.
Najpierw odkryliśmy Lorelei [*], dziś już nieżyjącą klubokawiarnię. Z zewnątrz wyglądała trochę jak hipsteriada, ale weszliśmy do środka, wypiliśmy po Ciechanie, potem po drugim, a potem menadżer postawił nam bombkę przy barze. Oglądacie amerykańskie sitcomy? Zauważyliście, że oni tam w tych serialach zawsze mają jakieś swoje miejsce, do którego przychodzą pić piwo albo zjadać frytki? Dla nas czymś takim stało się Lore. Coś jak drugi dom, tylko że z o wiele większą ilością alkoholu na półkach.
Szukając dobrych imprez z muzyką elektroniczną, trafiliśmy do 1500 m2 i na Powiśle. Odkryliśmy, że ludzie wzdłuż Wisły piją latem piwo. I że na Mokotowie jest teatr, w którym sprzedają tańsze bilety. A najlepsze spaghetti z pomidorami mają w jednej takiej restauracji na Nowym Świecie…
Im więcej miałam w Warszawie swoich miejsc, tym bardziej czułam się tu jak w domu. Wciąż tęskniłam za NMWP, ale wiecie, jak to śpiewała Hanna Banaszak: „Nie zabijaj tej miłości, daj spokojnie umrzeć jej”.
Polubiłam Warszawę
O kochaniu jeszcze nie ma mowy, za wcześnie. W końcu kto wyznaje miłość po 2 latach związku? Ale lubię stolicę. Za ruch, pęd, za to, że wszystkim się gdzieś zawsze spieszy, a na „Patelni” ludzie robią swój własny Hyde Park. Lubię ją za modę – o wiele odważniejszą i wysublimowaną niż we wszystkich innych miastach w Polsce. Za możliwości zawodowe, zdecydowanie większe niż w NMWP. Lubię Warszawę za biegaczy. Za Park Skaryszewski, Most Poniatowskiego, Agrykolę, Saską Kępę, Las Kabacki. I za to, że tak świetnie wykorzystuje stare lofty, dzięki czemu większość moich ulubionych klubów ma niepowtarzalny klimat. Lubię ją za imponującą liczbę wydarzeń i inicjatyw kulturalnych. Za wieczory na PKP Powiśle, warzywa z Placu Szembeka, spacery nad Balatonem, podbiegi koło stadionu. Za Rundkę w Ciemno, fabrykę Wedla, „Biegnij Warszawo” i powroty wzdłuż Wisły o wschodzie słońca… Za to, że tętni życiem.
Może jednak zostanę tu jeszcze chwilę…?