Są jak powiew świeżości w naszym usystematyzowanym świecie. Łamią schematy, zaskakują, zmuszają do myślenia. Niby żyją obok, ale tak, że nie sposób ich zignorować ani tym bardziej zdefiniować. Bo każdy dziwak ma swój własny flow.
Miał na imię Filip i urodził się w Krakowie. To niby wiele tłumaczy, ale nie aż tyle. Poznaliśmy się na krakowskim rynku podczas jakiegoś studenckiego spędu dla szalonych psychologów. Mieliśmy po 20 lat. Filip wyglądał na piętnaście. Miał na sobie długi czarny płaszcz do ziemi, czarne spodnie od garnituru, białą koszulę i muchę. Na głowie melonik, w dłoni laska z rzeźbioną rękojeścią. Raz na godzinę zapalał najprawdziwszą fajkę i pykał, zupełnie jak mój przyszywany dziadek. Do żeńskiej części grupy zwracał się zawsze per „moje drogie panie”, do męskiej – „koledzy”. Nigdy nie słyszałam, żeby zaklął. Chyba był zafascynowany Jungiem – nie pamiętam, to było tak dawno temu. Dziś pewnie uznaliby go za hipstera, ale wtedy… Wtedy, moi mili, spacer z Filipem był jak podróż w czasie. Przedwojenny Kraków, latarnicy, kobiety w sukniach, panowie w melonikach… Jasne, te jego wstawki zaczynające się od „czyżbyś”, a kończące na „ukontentowana” bywały męczące. A jednak, facet coś w sobie miał, skoro nawet sceptycznie nastawieni koledzy z roku pod jego wpływem jakoś tak szlachetnieli, nabierali ogłady i mało brakowało, a zaczęliby nas przenosić przez kałuże. Filip był żywym dowodem na to, jak pięknie można operować słowem. I że „kurwa” nie zawsze brzmi soczyście.
Zupełnie innym typem dziwaka jest Piotrek, który zachorował na raka 30 lat temu. Od tamtej pory wycięli mu płuco, częściowo stracił słuch, zbankrutował, zostawiła go żona, zmarł mu brat, z którym był bardzo blisko i trzy razy miał nawrót choroby. Ten sam Piotrek biega maratony na całym świecie, zalicza thriatlon i Bieg Rzeźnika, organizuje wyprawy wysokogórskie dla niepełnosprawnych, rozkręca fundację Jaśka Meli, zdobywa Kilimandżaro, Elbrus i Aconcaguę – najwyższy szczyt obu Ameryk, a potem z krwawiącymi po odmrożeniu palcami u stóp biegnie charytatywny maraton w Tokio, bo wie, że pieniądze z biegu zostaną przeznaczone na rehabilitację dziecka z porażeniem kończyn. Szaleniec? Społecznik? Dziwak? Jedno jest pewne – przy człowieku, który tyle razy śmierci zaglądał w oczy, nie wypada narzekać.
Są jeszcze dziwacy hardcorowi. Tacy z innej planety. Na przykład Antyfacet. Ciężko się z nim utożsamić, jeszcze trudniej zrozumieć jego pokręconą filozofię. W kręgach wrocławskich znany jest m.in. z tego, że nosi spódnice i szpilki, bojkotując tym samym społecznie przypisane kobietom i mężczyznom role oraz wynikającą z nich dyskryminację płciową. I wiecie co? Byłabym w stanie ten jego manifest poprzeć, gdyby nie tłumaczył swoich odzieżowych wyborów tylko i wyłącznie wygodą. Heloł, koleś nosi latem rajstopy. I szpilki. Niech mi nikt nie próbuje wmówić, że w 30-stopniowym upale lycra opinająca spocony tyłek może być przewiewna. I wygodna. Ale mniejsza o to. Antyfacet też jest potrzebny. Przy nim zadajemy sobie pytanie o granice ludzkiej tolerancji.
A Wy? Jakich dziwaków spotkaliście na swojej drodze?