W sytuacjach ekstremalnych ludzie potrafią wytrzymać miesiąc bez jedzenia, pić własny mocz i na żywca amputować sobie kończynę, byle tylko przetrwać, byle się nie poddać. A na co dzień? Stajesz twarzą w twarz ze swoimi słabościami i albo je konfrontujesz, albo znajdujesz tysiąc usprawiedliwień dla własnej cipowatości.
Nie jestem księżniczką, nie urodziłam się w zamku, sypiałam na mniejszych lub większych ziarnach grochu. Wcześnie musiałam dorosnąć i pojąć świat dorosłych. I dobrze, bo dzięki temu mam twardą dupę i wiem, że w życiu sobie poradzę. Ale mimo wszystko nie jestem cyborgiem, nie potrafię cierpieć za miliony, bywa, że ryczę, mówię „dość, kurwa” i rozkładam ręce. Nie jestem wierząca, więc do żadnego boga po pomoc i nadzieję się nie zwracam. Jedyna wiara, jaka mi pozostaje, to wiara w drugiego człowieka siebie.
Tego, że nie ma rzeczy niemożliwych, nauczyła mnie moja Mama i bieganie. I nad tym drugim chciałabym się dzisiaj pochylić. Nic tak nie kształtuje siły woli i charakteru, jak walka z własnym lenistwem, z bólem, z przemożną chęcią rezygnacji. A sport, kiedy już zapałasz do niego miłością i przestaniesz traktować jako niedzielny kaprys, taką właśnie walką jest. Rozbrajają mnie pytania typu „jak tobie się tak chce…?”. Otóż to nie jest już kwestia chcenia czy niechcenia. To poczucie obowiązku, konsekwencji, brania odpowiedzialności za to, co jest dla nas ważne.
Przykład z wczoraj. Byłam śpiąca, rozbita, marzyłam tylko o tym, żeby zakopać się pod kołdrą i zasnąć. Nie mogłam, no. Bo co to za usprawiedliwienie dla opuszczenia treningu: „jestem śpiąca”? Zwłaszcza, jeśli za pasem półmaraton, na którym chcesz zrobić życiówkę? Zwłaszcza, jeśli tyle pracy już włożyłaś w to, by osiągnąć sukces? Zwlekłam dupę z wyra i po 15 minutach tłukłam podbiegi. Myślisz, że to przyjemne? Wbiegać pod górę kilka(naśce) razy przez dwie-trzy minuty, kiedy pot zalewa ci oczy, a ręce omdlewają? Myślisz, że w momencie, kiedy człowiek to robi, jest super szczęśliwy i prosi o więcej?
Gówno prawda.
Pewne rzeczy, jak te podbiegi, po prostu robisz, bo wiesz, że to droga do osiągnięcia celu. A ta droga, chcąc nie chcąc, często jest po prostu gówniana. Tak, jak gówniane jest stażowanie przez pół roku za darmochę, pisanie artykułów na 6 tys. znaków za 35 złotych albo zdawanie egzaminów z filozofii Hegla. Od czegoś trzeba zacząć, życie ci na tacy sukcesu nie poda. Albo weźmiesz to na klatę i w połączeniu z wytrwałością do czegoś dojdziesz, albo strzelisz focha, jak Borowiecka, spakujesz walizkę i opuścisz Polandię, zgodnie z powszechnym przekonaniem, że tu nic w życiu nie osiągniesz i tylko zmywak w UK jest ci w stanie zapewnić godny start. Może się mylę, ale uważam, że jeśli jesteś dobry, w tym co robisz, a do tego masz trochę polotu i inteligencji, wybijesz się wszędzie. Nie potrzebujesz do tego Ryanaira i wywiadu w Wysokich Obcasach.
Z bieganiem jest jak z innymi sferami naszego życia, w których dążymy do osiągnięcia czegoś więcej, niż tylko wzglęcnej stabilizacji. Kiedy wydaje mi się, że już nie mam siły, kiedy każdy nerw mojego ciała wije się, błagając o litość, ja powtarzam jak mantrę „dasz radę, Pająk, jeszcze tylko jedno okrążenie/podbieg/skrzyżowanie… Dasz radę”. A kiedy już dobiegam do celu, pojawia się myśl „To może jeszcze raz?”. I zagryzam zęby i prę do przodu. Bo wiem, że to, co robię, ma sens, a droga do sukcesu jest długa. I czasem musi boleć.