Zespół Queen był w moim życiu od zawsze. To znaczy do czasu, gdy mój ojciec dowiedział się, że Freddie Mercury był gejem. To musiało być jakoś z siedem, osiem lat po upadku komuny w Polsce, bo pamiętam, jak najpierw stary z zachwytem puszczał z kaseciaka w białym polonezie kultowe albumy: „A night at the Opera”, „Jazz”, „The Works”, a potem nagle jakoś tak przestał. I zabronił oglądać klipów do „I want to break free” i „You don’t foll me”. Już wtedy, jako trzynastolatka, nie rozumiałam, jak można dyskryminować człowieka ze względu na jego orientację seksualną, i nie rozumiem tego do dzisiaj. Ale ja nie o tym. A przynajmniej nie do końca.
„Bohemian Rhapsody” – obraz, który pokonał „Kler”
Na najnowszy i jedyny film o zespole Queen i jego frontmanie, Freediem Mercurym, przyszło w Polsce w weekend otwarcia więcej ludzi niż na „Kler” Smarzowskiego, który do niedawna był w naszym kraju kasowym hitem numer 1. „Bohemian Rhapsody” w niecałe dwa tygodnie zarobił na świecie 145 milionów dolarów przy ponad 50-milionowym budżecie. W Polsce produkcja zarobiła w ciągu kilku dni ponad milion dolarów. I ja to szanuję.
Ale nie do końca.
Gdzie te dziwki, koks i wątróbka?
Jeśli „Bohemian Rhapsody” określony zostałby mianem filmu muzycznego, luźno nawiązującego do życia i twórczości Freddiego Mercurego, Briana Maya, Rogera Taylora i Jeana Deacona, mogłabym mu spokojnie dać 9 gwiazdek na 10, również ze względu na fenomenalny popis umiejętności aktorsko-naśladowczych Ramiego Maleka, odtwórcy głównej roli. Tymczasem obraz definiowany jest w głównej mierze jako dramat biograficzny, do którego mu, niestety, daleko.
Po pierwsze, wiele „faktów” z życia frontmana Queen przedstawionych w filmie, kompletnie nie pokrywa się z rzeczywistością. [Uwaga, spoilery]. Freddie Mercury nie wiedział, że choruje na AIDS, aż do 1987 roku. Tymczasem w „Bohemian Rhapsody” wyznaje bolesną prawdę kolegom z zespołu tuż przed ich historycznym koncertem na Live Aid w 1985 roku. Co więcej, Freddie nigdy nie był pokłócony z pozostałymi członkami Queen, a ich decyzja o zawieszeniu działalności podjęta została wspólnie i wcale nie była spowodowana podpisaniem przez Mercurego kontraktu na wydanie solowej płyty. Freddie przez lata próbował wkręcić się do formacji Smile, to nie stało się jednej nocy. Tego typu nieścisłości jest więcej, ale chyba szkoda strzępić na nie język. Reżyser, Bryan Singer, twórca takich kasowych hitów jak „ X-Men” czy „Walkiria” postawił na dobrze znany sobie, hollywoodzki format o superbohaterach i czarno-białym świecie, w którym jest miejsce wyłącznie dla tych nieskazitelnie dobrych (czyt.: Freddie Mercury, Mary Austin, Jim Beach, Jim Hutton) i tych do szpiku złych (Paul Prenter i Ray Foster, który swoją drogą jest postacią fikcyjną). W prawdziwym życiu nie ma czarno-białych ludzi.
„Bohemian Rhapsody” w bezpieczny sposób prześlizguje się po niewygodnych wydarzeniach z życia Freddiego, które tak naprawdę go ukształtowały. Mam tu na myśli jego perskie korzenie i fakt, że w dzieciństwie wraz z rodzicami uciekł z Zanzibaru do Londynu ze względu na wojnę domową w Tanzanii. Ich życie w Wielkiej Brytanii, gdzie w ówczesnych czasach większość imigrantów skazana była na dyskryminację rasową, społeczną, zawodową. Płynną orientację seksualną Freddiego (współżył z kobietami i z mężczyznami, ale to właśnie z tymi pierwszymi zawiązywał najtrwalsze i najdojrzalsze relacje). Jego liczne eksperymenty łóżkowe, łącznie z dzikimi orgiami, seksem w miejscach publicznych i nieustanną zmianą partnerów. Narkotyki i alkohol, w które uciekał przed samotnością. Jego potrzeba bycia wielką gwiazdą, a jednocześnie pozostania małym chłopcem, którego ktoś przytuli. I wreszcie kwestię jego choroby, AIDS, plagi lat 80. ubiegłego wieku, do której przyznał się dopiero na dzień przed swoją śmiercią, a przecież jako gwiazda i autorytet mógł zrobić coś więcej, mógł ostrzec innych, mógł zawalczyć o lepszą przyszłość dla społeczności LGBT+.
Freddie Mercury był królem sceny, ale nie był królem życia. Reżyser postanowił przemilczeć ten fakt.
Tu nie chodzi o sensację, tu chodzi o człowieka
Spotkałam się z zarzutami, że w filmie brakuje scen erotycznych z udziałem Mercurego, który przecież wiódł dość bogate życie erotyczne. Albo że nie pokazano słynnej „Saturday Night in Sodom” – imprezy wyprawionej z okazji premiery płyty „Jazz”, na której goście częstowani byli kokainą roznoszoną przez karły na srebrnych tacach, uprawiali seks gdzie popadnie i mogli np. wziąć udział w zapasach w surowej wątróbce. Fakt, gdyby w filmie pojawiło się więcej seksu, chlania i ćpania, pewnie byłby barwniejszy i bardziej oddawał prawdziwe życia królowej popu i rocka. Nie jestem jednak przekonana, że były one niezbędne. Czasami, zamiast walić między oczy, lepiej jest pewnych rzeczy nie dopowiedzieć, a jednocześnie bardzo mocno je zasugerować, tak by widz miał miejsce na własną interpretację. Ale nawet tego w filmie Singera brakuje – tych niuansów, odcieni szarości, niejednoznaczności bohaterów, w tym oczywiście samego Freddiego, który przecież święty nie był. W „Bohemian Rhapsody” otrzymujemy jakąś pokrętną hagiografię, opowieść o życiu świętych, gdzie każdy z członków zespołu przedstawiony jest niemal nieskazitelnie, a sam Freddie Mercury przypomina bezwolną kukłę, która sama nie podejmuje decyzji, a jedynie ulega wpływom „złego środowiska” (głównie Paula Prentera).
Brakuje ludzkiego, ciepłego spojrzenia na zagubienie głównego bohatera, brakuje zbliżenia na jego ogromną potrzebę sławy i akceptacji, a jednocześnie nieumiejętność radzenia sobie z samotnością i porażającym wręcz lękiem przed wykluczeniem społecznym. Taki film o Freddiem, człowieku z krwi i kości, chciałabym zobaczyć. Tymczasem dostałam łatwą do przełknięcia bajkę o tym, że „wszyscy jesteśmy czempionami”.
Być może… Dopóki nie zejdziemy ze sceny.
Ocena: 6.5/10