Wyobraź sobie, że grad ze śniegiem sieka Ci twarz, porywisty wiatr zatyka tchawicę, woda w butach mrozi stopy, a Ty brodząc w śniegu po kolana, od dwóch godzin wspinasz się pod górę. Krok za krokiem, sekunda po sekundzie, z mozołem pokonujesz kolejne metry, kontemplując dupę osoby, która aktualnie jest przed Tobą. Jeden fałszywy krok i padasz jak długi w śniegu, więc maksymalnie skupiasz uwagę, idziesz i klniesz pod nosem, słaniając się ze na nogach ze zmęczenia.
„Na chuj mi to było?” – pytasz sam siebie przez jakieś trzy godziny, by w końcu stanąć na szczycie, rozejrzeć się dokoła, zobaczyć czerwone, roześmiane twarze współtowarzyszy, poczuć na plecach przyjemne poklepywanie, dać się poczęstować słodką herbatą i gorzką czekoladą, wziąć głęboki oddech, popatrzeć na góry i pomyśleć, że już dawno nie byłeś tak zwyczajnie, po prostu szczęśliwy…
Kiedy kilka miesięcy temu kolega biegacz zadał na facebooku pytanie, kto ma ochotę wybrać się na obóz biegowy do Beskidu Żywieckiego, z marszu odpisałam, że owszem, ja bardzo chętnie. Cena była przystępna (850 zł z zakwaterowaniem i wyżywieniem przez siedem dni), termin rozsądny (półtora miesiąca przed maratonem w Dębnie, na którym zawalczę o życiówkę), a obsada mistrzowska (i mam tu na myśli nie tylko moich szalonych przyjaciół, ale też, a w zasadzie przede wszystkim trenerów: fenomenalnego Pawła Szynala – wicemistrza świata i Europy w biegu 24-godzinnym oraz Maćka Żukiewicza – byłego sprintera, obecnie biegacza długodystansowego).
Wiedziałam, że warunki będą kolonijne (wspólne pokoje, wspólna łazienka, pranie ręczne, stołówkowe żarcie), że przez te siedem dni wybiegamy coś pomiędzy 130 a 160 kilometrów i że pewnie poznam sporo nowych, ciekawych ludzi. To, czego nie wiedziałam, to jak bardzo góry potrafią skopać tyłek… a jednocześnie ukoić, dać oddech skołatanym nerwom i pozwolić spojrzeć na wiele spraw z zupełnie innej, nowej perspektywy.
Ale po kolei.
WPIERDOL
Jako typowa „asfaltówa” kompletnie nie miałam pojęcia, jak biegać w górach. Wydawało mi się, że skoro to obóz biegowy, to chyba logiczne, że każdy podbieg powinnam pokonać biegnąc, choćby i świńskim truchtem. Tak też robiłam, ignorując rady trenerów, którzy namawiali nas do marszu na podejściach. Chciałam być kozakiem, ale trochę nie wyszło, bo już drugiego dnia obozu miałam tak zmasakrowane nogi, że nie byłam w stanie normalnie zejść po schodach, nie wspominając o pójściu na popołudniowy trening.
Ale to nie wszystko. Okazało się, że zbiegać też nie potrafię. Co innego biec prostą w dół po asfalcie, a co innego puścić się pędem przez błoto, kamienie, konary drzew, śnieg, kałuże i co tam sobie jeszcze wymyślicie. No trauma, no. Pierwszego dnia drobiłam na zbiegach tak bardzo, że myślałam, że mi czworogłowe odpadną. Nie wyobrażałam sobie, żeby po prostu wrzucić na luz i pognać przed siebie. Po dwóch dniach zaczęłam rozważać turlanie się. Po trzech było mi już wszystko jedno. A na koniec przekonałam się, że trening jednak czyni mistrza, bo w ostatnich dniach puszczałam się [w dół, ofkors] jak zła.
Tak, góry uczą pokory. 25 kilometrów po asfalcie nijak się ma do 25 kilometrów po górach. Ba! Nijak się ma nawet do 15 kilometrów. To kompletnie inny rodzaj wysiłku, inna praca mięśni, inna technika, a przede wszystkim inny poziom zmęczenia. Potrzeba czasu, sporej znajomości swojego ciała i jeszcze większej praktyki, żeby to ogarnąć. Zwłaszcza, że na wysokości kilkuset metrów n.p.m. pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie i czasem nawet na „głupie” 15 kilometrów warto mieć ze sobą skarpety i koszulkę na zmianę, ciepłe rękawiczki, coś do jedzenia i wodę. Trening, który w mieście załatwiasz w półtorej godziny, w górach zamienia się w eskapadę, która zajmie Ci dwa razy tyle, zmęczy Cię trzy razy mocniej, ale da Ci z dziesięć razy większą satysfakcję. Nie wiem, z czego to wynika. Może z wewnętrznej walki, którą na wysokości staczasz ze sobą o wiele bardziej zawzięcie niż na asfalcie?
Nie wiem. Wiem tylko, że żeby biegać po górach musisz…
LUBIĆ, JAK BOLI
Mniej więcej w połowie obozu zrozumiałam, że żeby dotrwać do końca, muszę pokochać ból, uczynić go swoim przyjacielem. Wyjść na trening w momencie, kiedy masz takie zakwasy, że po schodach wchodzisz na czworakach, a schodzisz tyłem, wymaga jednak małej reorganizacji myślowej. A że nie przyjechaliśmy tam do SPA, tylko na konkretne rozbieganie, trzeba było zagryźć zęby i… surprise, surprise… biegać.
Po tym doświadczeniu zdałam sobie sprawę, jak ogromna jest przepaść pomiędzy nami – biegaczami-amatorami, a takimi ultra-harpaganami jak Scott Jurek, Yanis Kouros czy Ann Trason. Ci ludzie nie biegają nogami, bo to niemożliwe, żeby po setnym czy dwusetnym kilometrze w górach nie czuć bólu. Oni biegają głową. Oswajają ból, przyzwyczajają się do niego, traktują jak nieodłączną część swej biegowej ezgzystencji i tylko dzięki temu mogą biec jeszcze dłużej, mocniej, dalej… Człowiek nie zdaje sobie sprawy, do czego może zmusić swoje ciało, dopóki nie zacznie pracować nad psychiką.
Oczywiście nie chodzi też o to, żeby zabiegać się na śmierć, olewać rozciąganie i rolowanie oraz ignorować wszelkie przesłanki, że coś jest nie tak. Chodzi o realną ocenę sytuacji, umiejętność oszacowania ryzyka i podjęcie decyzji o tym, czy biegać dalej czy odpuścić.
Czasami, kiedy i ciało, i mózg odmawiają współpracy i wydaje Ci się, że już nie dasz rady, z pomocą przychodzą…
LUDZIE
Z jednej strony w grupie siła, z drugiej – zdrowa rywalizacja. Zawsze znajdzie się ktoś, kto klepnie Cię po ramieniu, powie „no dalej, dasz radę” i pociągnie za sobą. Zawsze to Ty możesz być człowiekiem, który pociągnie słabszego od siebie albo przez chwilę dotrzyma mu kroku. Zawsze też będzie przed tobą „ten lepszy”, którego chcesz prześcignąć albo przynajmniej się z nim zrównać. To sprawia, że nagle, nie wiadomo skąd, odnajdujesz dodatkowe pokłady energii, o które byś się w życiu nie podejrzewał.
Miałam tak na dwóch treningach interwałowych. Na pierwszym z nich biegaliśmy osiem razy po kilometrze w tempie 4:45 min./km. Prowadziłam wtedy grupę kilku osób i wiedziałam, że muszę trzymać tempo, bo taka była moja rola. Za drugim razem biegłam w grupie na 4:15, ale już nie jako zając. To był ostatni dzień obozu i miałam naprawdę zmasakrowane nogi. Naszym zadaniem było przebiegnięcie ośmiu trzyminutowych odcinków. Na piątym interwale zaczęłam zwalniać, na szóstym zostałam daleko za chłopakami, na siódmym się wściekłam i ich dogoniłam, a na ósmym postanowiłam ścigać się z Pawłem Szynalem który biegł na czele stawki. Można? Można ;)
Treningi i rywalizacja to jedno, ale chyba i tak najważniejsza jest aura, jaką wnoszą ze sobą ludzie. Tak dużego spectrum osobowości zajawionych na jedną pasję już dawno nie widziałam. Był wśród nas Stasiek, facet, który zaczął biegać w wieku 56 lat [sic!], ale też nastolatki: Agata i Kacper, którzy biegali niemal na równi z nami. Był trzeźwy alkoholik i trzeźwy narkoman. Ludzie spod tęczowej flagi. Wariaci i ą ę. Tykające bomby i ostoje spokoju. Tacy, co dychę biegają w 30 minut i tacy, co w godzinę. Fani Kelly Family (pozdrowienia dla chłopaków z pokoju obok, macie u mnie piwo za nieustannie pracujące od śmiechu abs-y :)) i fani Slayera. No kurwa wszyscy byli :D A najlepsze jest to, że mimo różnic, jakoś tak nam się fajnie energia spięła, że każdy w grupie znalazł swoje miejsce (ja np. zostałam ochrzczona mianem „sarenki” i „pozytywnej wariatki”) i było po prostu fajnie. Wróć. Było zajebiście. I jakoś nie wyobrażam sobie biegać po górach samej. Albo się do tego nie nadaję, albo do tego nie dojrzałam, albo po prostu za bardzo lubię ludzi.
Z tym, że w górach suma summarum i tak zawsze najważniejsi i najpotężniejsi są nie ludzie, a…
NATURA
Bezkres. Przestrzeń. Piękno. To niesamowite, jak odklejenie się od codziennych obowiązków, od tego kieratu, w który na własne życzenie wpadamy, może wpłynąć na myślenie.
Wchodzisz na taki rozświetlony słońcem szczyt po czterech godzinach wspinaczki, jesteś zmęczony, głodny, ale szczęśliwy, bo pokonałeś pewną barierę, bo po raz kolejny pokazałeś sobie, że potrafisz, że jesteś silniejszy, niż się spodziewałeś. Więc stoisz tam, patrzysz na widok, który zapiera dech w piersi i się zastanawiasz…
…czy chcę być człowiekiem, który wiecznie goni króliczka, czy takim, który potrafi zatrzymać się, rozejrzeć wokół i dostrzec piękno, wartość, głębię? Czy chcę otaczać się ludźmi myślącymi, ale też wrażliwymi, dobrymi, potrafiącymi prawdziwie kochać, czy emocjonalnymi wydmuszkami? Czy nie zapędziłam się życiu za bardzo? Nie straciłam kontaktu z tą małą Malvką, która jest sobie tam gdzieś, w środku i czeka grzecznie, aż w końcu zostanie wysłuchana?
Czy? Czy? Czy?
GŁOWA
Jedna z koleżanek, którą poznałam na obozie, powiedziała, że każdy z nas biega ze swoją historią. Tak jest. Wielu z nas, biegaczy, tę własną historię usiłuje bieganiem zagłuszyć. Ja swojej w końcu pozwoliłam mówić…
Wróciłam mocniejsza nie tylko w nogach, ale przede wszystkim w głowie. Świadoma, że chwilowa słabość też potrafi świadczyć o sile. Że czasami trzeba pozwolić sobie być smutnym. Że zmiany na lepsze czasami muszą boleć. I jeśli umiesz się z tym bólem oswoić i żyć, to jesteś na dobrej drodze do tego, żeby w pełni zrozumieć siebie.
Tak. Zdecydowanie warto rzucić wszystko i pojechać w Bieszczady. Czy tam w Beskidy.
Dzięki za uwagę. Peace.
Wszystkie zdjęcia w tekście (poza tytułowym) są autorstwa naszego nadwornego fotografa, Krzysia Jastrzębskiego.