Bo w niczym nie przypomina amerykańskiego miasta.
Bo możesz iść po ulicy z gołą dupą, a ludzie i tak będą się do Ciebie uśmiechać.
Bo to tutaj zabiło serce legendarnego Lata Miłości, w trakcie którego Jimi Hendrix podpalił swoją gitarę.
Ale po kolei.
Miłość od pierwszego
Najpierw jest powietrze. Bierzesz pierwszy wdech i czujesz, że jest inne, cieplejsze, bo ja wiem? Przyjaźniejsze. Miałam tak (czytaj: czułam to) tylko w trzech miastach na świecie. We Wrocławiu. W Maladze. I w San Francisco.
Potem rozglądasz się dokoła i widzisz pełznące w dół i w górę uliczki z pięknymi, kolorowymi domami w niskiej zabudowie. Takimi trochę wiktoriańskimi, a trochę chuj-wi-co-ale-ładne. Spójne. Urokliwe. One of a kind, jak to śpiewał Justin Bieber.
Następnie stajesz na jednej z tych licznych górek i patrzysz sobie z góry na ocean. Na miasto. Na świat. A jak dobrze trafisz, to nawet na legendarny Golden Gate Bridge. Piździ jakby Ci łeb chciało urwać, ale Ty stoisz i paczysz jak ten kot. I nigdzie nie idziesz, chociaż wiatr zdążył już przewietrzyć wszystkie komory w Twoim mózgowiu.
Po prostu, jest zbyt pięknie.
Miłość od drugiego
Potem zaczynasz dostrzegać ludzi. W zasadzie dostrzegasz ich od samego początku, ale musiałam se to jakoś sensownie ułożyć. A więc ludzie. Pozbawieni tego rybiego wzroku tak charakterystycznego dla odcinających się od wszystkiego i wszystkich nowojorczyków. Ludzie ładni i promieniujący, ale nie urodą z okładek magazynów, a jakimś takim wewnętrznym spokojem i życzliwością, jakkolwiek patetycznie i dajcie-mie-wiadro-będę-rzygać by to nie zabrzmiało.
W San Francisco jest bardzo dużo ludzi. Tak z milion. I nikt się nigdzie nie spieszy. Nikt nigdzie nie goni. Spacerują sobie. Przechadzają się. Piją kawę w kawiarniach. Jedzą mule i inne fajne rzeczy przy restauracyjnych stolikach. Noszą płaszcze, kapelusze, garnitury, martensy i szmaty z lumpeksów.
Mieszają się, różnicują, stapiają, tworząc piękną mozaikę indywidualności. W żadnym innym wielkim mieście w którym byłam, nie czułam aż tak mocno ciepła bijącego od drugiego człowieka.
Nigdzie.
Miłość od trzeciego
I tu dochodzimy do sedna, czyli do tego, co czyni San Francisco miejscem wyjątkowym. To wszechobecne poczucie wolności i akceptacji dla zachowań/wyborów drugiego człowieka. Czuć to przede wszystkim w przyjaznej środowiskom LGBTQ kolorowej dzielnicy Castro, ale też w słynącej z hippisowskiej przeszłości Haight-Ashbury i generalnie, w całym mieście. Na pewno historia nie pozostaje bez znaczenia – rewolucja seksualna z przełomu lat 60 i 70 ubiegłego wieku wzięła początek właśnie tutaj, San Francisco było też pierwszym amerykańskim miastem, w którym zawarte zostało małżeństwo homoseksualne…. Ale ja nie o historii dzisiaj chcę mówić, a o wolności i życzliwości wobec innych, czyli o takich dwóch rzeczach, które – im jestem starsza – tym większego znaczenia nabierają.
Bo widzicie, dla mnie wolność zaczyna się tam, gdzie każdy jest sobą bez wyrządzania realnej krzywdy drugiemu człowiekowi. Mogę nie rozumieć czyjegoś zachowania. Może mnie ono w jakiś sposób szokować, bulwersować, dziwić. Ale dopóki nikt nie robi mi krzywdy ani nie próbuje ograniczać moich wyborów, jestem spokojna. I być może właśnie dlatego dobrze i spokojnie czułam się w towarzystwie półnagich gejów spacerujących za ręce po ulicach SF, matek bezwstydnie karmiących z cyca swoje dzieci na ławkach w centrum miasta, młodych dziewczyn z gitarami i włosami do połowy łydki, czy Murzyna, który tanecznym krokiem przemierzał przejście dla pieszych, witając ludzi słowami „Hey brother, hey sister”.
Wolność.
Miłość jest trudna
Sęk w tym, że w San Francisco nigdy nie zamieszkam. Mówią, że to jedno z najcięższych do życia miast na świecie, przede wszystkim ze względu na stosunek ceny wynajmu mieszkań do zarobków. Chyba, że pracujesz w branży IT, najlepiej w Dolinie Krzemowej.
Podobno w żadnym innym amerykańskim mieście nie ma aż tylu bezdomnych z dobrze wykształconej klasy średniej.
*
Tak, San Francisco jest wyjątkowe.
Tak, to wciąż Ameryka…