Miałam w szkole średniej taką koleżankę. Jej tata był znanym dziennikarzem radiowym i fotografem, mama artystką, która umiała gotować tylko zupę owocową – makaron świderki zalewała wiśniowym Tymbarkiem i voila! Mieszkali w wielkim klimatycznym mieszkaniu w kamienicy na kieleckim rynku. W ich otwartym dla gości domu było mnóstwo płyt, książek, obrazów, butelek dobrego wina i dobrej whisky. Dom pachniał papierosami, starym pożółkłym papierem i pretensjonalnością.
Zazdrościłam jej.
W naszym mieszkaniu na osiedlu „kurew i złodziei” pachniało ziemniakami i schabowym. Z książek mieliśmy głównie kryminały albo te religijne, o papieżu, które regularnie kupowała nam babcia. Z alkoholu w lodówce albo nie było nic, albo była wódka. Przy stole nie rozmawiało się o dualizmie Platona, parabolicznej strukturze opowieści Prousta ani o symfoniach Mozarta, przy stole jadło się obiad w milczeniu, ewentualnie oglądało telewizję, a czasem, jak ojciec pozwolił, czytało książkę. Chmielewską, Hitchcocka, Christie, nic szczególnie ambitnego.
Wstydziłam się swojego domu.
To nie moje są słowa
Jeszcze wcześniej, bo w podstawówce, miałam z kolei „koleżankę”, której ojciec dorobił się na węglu. Jej mama nie pracowała, zajmowała się trójką dzieci. Wybudowali ogromny dom w willowej dzielnicy Kielc (o ile kilka domków jednorodzinnych na krzyż zebranych przy jednej ulicy można tak nazwać). Mieli tam plazmę, playstation i jebitną mozaikę na ścianie – plus sto do lansu. Koleżanka zawsze była modnie ubrana, co najmniej raz w miesiącu dostawała nową parę butów albo spodni.
W naszym 40-metrowym mieszkaniu były płytki pcv i wytarte dywany. Kiedy chciałam sobie kupić jakiś fajny ciuch, musiałam zbierać na niego pieniądze z kieszonkowego. Moim kieszonkowym były drobne, które zostawały mamie z zakupów albo kasa, której nie wydałam w szkole na drugie śniadanie i którą potajemnie wrzucałam do skarbonki. Czasami wpadło coś od dziadków. Bywało, że na parę dżinsów zbierałam pół roku. I bywało, że nie mogłam sobie tych dżinsów kupić, bo ojciec stwierdzał, że bardziej potrzebuję butów, i kurwa koniec dyskusji.
Koleżanka, której ojciec został kieleckim potentatem węglowym, śmiała się ze mnie, że jestem biedną wieśniarą, która wygląda jak pół dupy zza krzaka. Dziś bezczelna gówniara pewnie by w końcu dostała w ryj, bo nawet pacyfistom w którymś momencie kończy się cierpliwość, ale wtedy udało jej się mnie poniżyć. Dziś jest mi szkoda tej dziewczyny, wtedy wpędzała mnie w kompleksy i sprawiała, że czułam się gorsza.
To legenda ludowa
Moi dziadkowie wychowywali się w wielodzietnych rodzinach w podkieleckich wsiach. Ich rodzice, czyli moi pradziadkowie, byli prostymi chłopami. Dziadkowie uzyskali wykształcenie co najwyżej średnie i całe życie pracowali fizycznie w KZMW albo w PSS Społem. Mój ojciec skończył technikum, a jedyną osobą, która posiadała wykształcenie wyższe w najbliższej rodzinie, była moja mama. Ja i mój brat cioteczny, syn siostry mamy, skończyliśmy po dwa kierunki na uniwersytetach, znamy obce języki, mamy na koncie różne praktyki i staże zagraniczne, szmery bajery, bo jesteśmy zupełnie innym pokoleniem, które dostało nowe szanse na rozwój i kształcenie. Ale czy dzięki temu jesteśmy lepsi?
Nie
W naszym kraju panuje „etos elit”, przez który dzisiejsza Polska wygląda tak jak wygląda, a więc jest podzielona na dwa antagonistyczne, nie potrafiące dogadać się ze sobą obozy (mówi o tym zresztą w doskonałym wywiadzie przeprowadzonym przez Grześka Sroczyńskiego socjolog Maciej Gdula, który opowiedział w Wyborczej o swoich ostatnich, dość przełomowych badaniach, polecam). Dlaczego?
Bo ci po lewej sądzą, że są lepiej wyedukowani, bardziej światli, otwarci i tolerancyjni od tych po prawej, zaś ci po prawej przestają widzieć powody, dla których mieliby się czuć gorsi od tych po lewej. I w sumie słusznie, tylko że oni idą z tym jeszcze dalej, wierząc we wmawianą im opowieść o „narodzie wybranym”. Błędne koło.
Tymczasem większość z nas pochodzi z tej samej gleby, kochani. Z gleby ziemniakiem, burakiem i cebulakiem kwitnącej. Możecie zaprzeczać, możecie z tym walczyć, ale najpierw sprawdźcie dokładnie, ile pokoleń wstecz w Waszej rodzinie słuchało się Beethovena i czytało Homera
Więc nie bądź, kurwa, taki ą, ę
Umówmy się, Polska to nie jest kraj „klasy średniej”. Podział klasowy istnieje i jest dosyć wyraźny, tylko się o nim nie mówi, to raz. Dwa – prawdziwe elity intelektualne w naszym kraju zostały w większości wybite podczas II Wojny Światowej albo umarły po wojnie. Czasy Skamandrytów, Piwnicy pod Baranami, Gombrowicza, Baumana i Szymborskiej się skończyły. Nie ma ludzi, którzy mogliby ich zastąpić
Kiedy więc widzę moich rówieśników w śmiesznych czapeczkach nałożonych na czubek głowy i w przykrótkich dżinsach siedzących w Cafe Kulturalna i rozbierających ze znawstwem na części pierwsze filmy Antonioniego, to mi się śmiać chce. Kiedy słucham pseudointelektualnych elaboratów mojego wujka, pana doktora, który ma takie samo pojęcie o sztuce i kulturze jak mój stary, który był taksówkarzem i z wielkich piosenkarzy znał co najwyżej Freddiego Mercurego, to też mi się śmiać chce.
Bo ludzie z tzw. wyżyn, u których w domu od małego słuchało się muzyki klasycznej, pobierało naukę gry na pianinie, wiolonczeli czy innym kontrabasie, tańczyło balet, studiowało wielkich filozofów, bywało regularnie w operze i teatrze, nie muszą się specjalnie zapowietrzać, żeby o tych rzeczach dyskutować. I – co najważniejsze – zawsze wiedzą, jak dostosować poziom rozmowy do swojego rozmówcy. Słowem – ludzie wybitnie inteligentni nie starają się za wszelką cenę swojej inteligencji udowodnić i przede wszystkim nigdy nie będą dążyć do tego, by ich rozmówca, nawet jeśli jest prostym chłopem z Mazur, który sądzi, że Biedroń to nazwa supermarketu, poczuł się od nich głupszy.
Kumejszyn?
Lubię sobie czasem zarzucić kurwą i podłubać w nosie
Ostatnio poszłam do Mensy na testy i okazało się, że jest lepiej niż sądziłam. Czy dzięki temu czuję się lepsza? Czy czuję się „częścią elity”? Czy mogę uważać, że mam prawo mówić temu panu z Mazur, jak ma żyć? Nie. Bo ten pan może więcej wiedzieć o świecie i życiu niż dziesięć Malwin Pająk razem wziętych. O czym to świadczy? O tym, że możesz mieć coś w głowie, niekoniecznie mając w genach. I na odwrót.
Zamiast więc nonszalancko trzymać fajkę przy twarzy, z chujem w oczach wypuszczając dym na swojego rozmówcę i udając eksperta-od-kurwa-wszystkiego („Zwiagincew? Tak tak, słyszałem, jego postmodernistyczny realizm jako skutek wieloletnich represji systemowych zachodni wiatr spienione goni fale”), lepiej weź i przeczytaj „Chłopów” starego dobrego wujka Reymonta. Możesz się od nich więcej nauczyć niż z kolejnej wystawy sztuki nowoczesnej polecanej przez najnowszy numer K MAGA.
Peace.
Fot. Matthias Zomer, Unsplash.com