Nastawiłam budzik na 3:30. Po chwili dodałam jeszcze dwa alarmy – na 3:45 i 4:00 nad ranem. I bardzo dobrze, bo kiedy budzik zadzwonił po raz trzeci, byłam już na tyle rozbudzona, by zwlec swoje zwłoki z łóżka i podążyć prosto do kuchni. Włączyłam czajnik, a następnie z puszką kawy w ręce udałam się do toalety. Siadłam na sedesie, dzierżąc kawę w dłoni i usiłując sobie przypomnieć, co miałam zrobić w następnej kolejności. Tak to mniej więcej wyglądało przez pierwsze pół godziny – nie wiedziałam, jak się nazywam, co robię, ani za jakie grzechy. Wiedziałam natomiast, że teraz jest ten weekend, w który powinnam przebiec swoje pierwsze 30 km w ramach przygotowania do maratonu. I że jeśli nie zrobię tego chamskim świtem, nie zrobię tego wcale – zapowiadali, że w ciągu dnia będzie 37 st. Celsjusza.
Bałam się tego biegu. Nie faktu, że dystans mnie przerośnie – tutaj byłam w 99% pewna, że dam radę. Bałam się słońca, duchoty i faktu, że mogę się źle poczuć. Z drugiej strony cholernie jarała mnie wizja przebiegnięcia swojej pierwszej w życiu trzydziestki. Wiedziałam, że jeśli zrobię 30 kilometrów, raczej nie powinnam mieć też problemu z przebiegnięciem 34 km, a stąd jeszcze tylko osiem, żeby ukończyć maraton. Bo nie wiem, czy wiecie, ale we wrześniu chcę w końcu pokonać królewski dystans. Wypadałoby – biegam z przerwami już od pięciu lat.
Z domu wyszłam o 5:10. Tak, godzinę zajęło mi ogarnięcie prysznica, kawy, śniadania, ubrania się i przygotowania do biegu (rozgrzewka + „spakowanie” pasa). Ponieważ mój żołądek o tak nieludzkiej porze odmawia współpracy, zjadłam tylko jednego banana i kromkę chleba ryżowego z dżemorem. Wypiłam pół kubka kawy i sporo wody, w związku z czym dwa razy wracałam się do toalety ;) Świadoma faktu, że energia ze śniadania wystarczy mi zaledwie na około godzinę biegu, zabrałam ze sobą mix rodzynków z orzechami włoskimi i dwa żele eneretyczne dla biegaczy, które kupiliśmy ostatnio z M. w ramach testowania przed maratonem. I chwała bogom, że przetestowałam je właśnie dzisiaj, a nie na maratonie… Ale do tego wrócimy na 27 kilometrze :D
1-10 km: where is my mind?
Nauczona doświadczeniem zaczęłam wolno, kilometr w sześć minut. Potem lekko przyspieszyłam, ale do dziewiątego kilometra tempo oscylowało w okolicach 5:40 min./km.
W ogóle przez pierwszych 10 kilometrów miałam wrażenie, że mój mózg nie działa i został wraz z głową w domu. W łóżku. Na poduszce. Patrzyłam na chodnik jak na potencjalne miejsce do spania i wierzcie mi, mało brakowało, a położyłabym się na środku Podleśnej, okrywając ciało kołderką z mchu, a do piersi tuląc leśnego skrzata. Biegły moje nogi, biegły moje ręce, ale nie ja. Fakt, że jestem na trasie, dotarł do mnie, kiedy kobitka z Endomondo zakomunikowała mi, że właśnie pokonałam ósmy kilometr. Serio? Kiedy? Jak? Zajebiście! W takim razie zostały mi jeszcze „tylko” 22 kilometry. Za dwa km będzie dycha, czyli 1/3 za mną. Kolejną dychę zrobię bez problemu, a później no to już z górki. Nie znam biegacza, który nie pierdoliłby do siebie takich głupot w trakcie biegu. No bo kto ma Cię przekonać, że dasz radę, jeśli nie Ty sam?
W okolicach siódmego km poczułam, że spada mi energia. Zjadłam żel o smaku coli (pycha) i od razu zrobiło mi się lepiej. O żelach musicie wiedzieć jedno: dają strzał energii, ale nie zastępują jedzenia, więc na 10 km postanowiłam pożreć rodzynki z orzechami. To była świetna decyzja, bo już po chwili…
11-26 km: heaven, I’m in heaven
Na 10 kilometrze jakby szatan we mnie wstąpił. Przyspieszyłam do 5:20/km i trzymałam zbliżone tempo aż do 27 kilometra, kiedy to… Ale dobra, po kolei.
Druga część biegu, czyli kolejne 15 kilometrów, było naprawdę dobrą zabawą. Biegłam szybko (jak na taki dystans, ofc), nie odczuwałam zmęczenia, a mój mózg wrócił na swoje miejsce i w końcu poczułam, że głowa przejęła kontrolę nad tym, co robię. Na tamtym etapie moje myśli oscylowały wokół trzech tematów:
1. Zimny browar prosto z zamrażarki.
2. Utrzymanie tempa, które okazało się o wiele lepsze niż zakładane (miałam zamiar zrobić 30 km BS, czyli Biegu Spokojnego, a wyszło 30 km w tempie szybszym niż docelowe maratońskie, a więc 30 km M).
3. Woda, żel, słońce, czyli jak rozłożyć to wszystko w czasie, żeby nie zrobić sobie kuku.
No, prawie się udało. Na 22 kilometrze zjadłam drugi żel. Na 24 kilometrze uzupełniłam bidon wodą oligoceńską, żeby te ostatnie sześć kilometrów przetrwać, zwłaszcza że słońce grzało już dość mocno. A na 27 kilometrze poczułam TO.
27-30 km, czyli zaraz się zesram
Nie, to nie przenośnia. Na 26 kilometrze poczułam dziwne bulgotanie w brzuchu, a na 27 musiałam bardzo mocno walczyć z potrzebą wskoczenia w krzuny. „Czy tam są liście babki lancetowej?” – oto, moi drodzy, byl mój first world problem dziś o godzinie ósmej rano w Lasku Bielańskim. Okazało się, że żel nr 2 się delikatnie, kurwa, mówiąc, nie sprawdził i mało brakowało, a wyglądałabym mniej więcej TAK.
Całe szczęście mój mózg na tamtym etapie działał już poprawnie, więc siłą woli skupiłam się na tym, żeby jednak nie zrobić maniany i z godnością zakończyć swoje pierwsze naprawdę długie wybieganie. Aż dostałam zimnych dreszczy z tego poświęcenia, ale udało się. Ostatni kilometr pocisnęłam, na ile byłam w stanie, a więc w tempie progowym (4:59), dzięki czemu przećwiczyłam sobie dodatkowo mocne finiszowanie.
Kiedy zrobiłam 29,5 km wyryczałam na całą ulicę „ZAJEBIŚCIEEE!!!”. 200 metrów dalej niektórzy mogli usłyszeć „W dupę jeża, kurwa jego jebana mać, ja JEBE, jeszcze 300 metrów”. Tak że tak. Przede mną jeszcze „tylko” 34 i 42 kilometry, a potem to nie wiem. Rzeźnik może? ;)