Na wstępie od razu zaznaczę – nie jestem ekspertką w tej dziedzinie, nie mam zbyt dużego doświadczenia na rynku wydawniczym, bo póki co napisałam i wydałam tylko jedną powieść i nawet nie wiem, czy jest dobra (okaże się po premierze 13 lutego). Jedyne co wiem, to że duże, znane wydawnictwo (Znak) chciało mnie wydać i że redaktorzy spod znaku Znaku odebrali moją pracę bardzo pozytywnie, bardzo emocjonalnie i bardzo serio, co dla mnie jest chyba największym możliwym komplementem jako twórczyni. Ale dość słodzenia. Czas na szambo.
Pisanie to samotność
To potrzeba odcięcia się od bodźców, które Cię rozpraszają. To potrzeba pozostania sam na sam ze swoimi myślami. To potrzeba (konieczność?) wczucia się w losy i emocje bohaterów tak silna, że w którymś momencie przestajesz żyć własnym życiem, stajesz się alter ego bohatera, nawet jeśli na początku to on stanowił twoją drugą tożsamość. Zaczynasz myśleć, widzieć i czuć jak on. Poniekąd stajesz się nim. Schizofrenia?
Moje dwie główne bohaterki, Anka i Julka, są po trochu mną. Obie szczątkowo czerpią z moich doświadczeń, obie gdzieś tam pokazują mnie na różnych etapach życia. Symbolicznie, w oderwaniu od faktów, ale jednak – nasyciłam je sobą w bardzo dużym stopniu. Po każdym dniu intensywnego pisania czułam się jak wydmuszka. Jakby ktoś zagarnął część mnie. Albo jakbym została przeczołgana po polu własnych traum i smutków, ale też radości, wzlotów, słodko-gorzkich wspomnień. Czasami wywoływało to uśmiech, częściej niepokój i smutek.
Tak. Pisanie to bardzo wymagający emocjonalnie proces. Człowiek nawet, gdy nie pisze, krąży myślami po orbicie „książka”, staje się trochę nieobecny, skupiony i przekonany, że nikt go nie rozumie. Słusznie. Jesteś w tym procesie sama.
Pisanie to lekcja pokory
Wyobraź sobie, że przez tydzień, dwa, trzy, rzeźbisz jeden rozdział, dopieszczasz go w pocie czoła, po grejowsku przygryzając wargi i po werterowsku cierpiąc na weltschmerz, po czym któregoś dnia sczytujesz efekty swojej pracy i stwierdzasz, że to wszystko się kupy nie trzyma, że to jedno wielkie gówno jest. Boli?
Boli.
Ale jeszcze bardziej boli, kiedy mówi Ci to osoba trzecia, na przykład redaktorka.
„Narracja przestaje być spójna”.
„Gubisz bohaterkę”.
„Myślisz, że Julka by tak zrobiła?”.
„MMC? A nie 4-MMC?”.
Damn. Nagle dociera do Ciebie, że nawet na narkotykach się nie znasz.
Pisanie to wielka przygoda
Pisanie to nie tylko krew, pot i stany maniakalno-depresyjne. To również wczuwanie się w bohaterów, przeżywanie ich emocji, podłapywanie ich języka, stylu życia i bycia… Taki niekaralny stalking.
To najlepsze, co może Cię spotkać, jeśli zdecydujesz się pisać.
No… powiedzmy.
Stukanie w klawiaturę nie zastąpi realnego życia, ale przez moment pozwoli Ci stać się kim innym, odczuwać inaczej, zwracać uwagę na inne rzeczy. Tak, pisanie uwrażliwia. Również w szerszym, społecznym aspekcie. Nagle przestajesz słuchać muzyki w metrze (bo może podłapiesz jakąś ciekawą dyskusję), nie unikasz ekstremalnych wydarzeń (bo może przyda się do książki), nie przejmujesz się dramami obecnymi w social mediach i na pudelkach (bo kreujesz swoje własne, he he). Ale przede wszystkim otwierasz się coraz bardziej i bardziej na drugiego człowieka. Stajesz się Mariuszem Szczygłem beletrystyki i Ryszardem Kapuścińskim fikcji, jakkolwiek źle by to nie brzmiało.
Pisanie to wielka niewiadoma
Podobno w Polsce są dwie szkoły pisania: Żulczyka (brrr, nie lubię) – od początku masz konspekt powieści i wiesz, do czego zmierza fabuła, oraz Twardocha – mniej więcej wiesz, o czym chcesz napisać, ale nie wybiegasz za bardzo do przodu, pozwalasz bohaterom żyć własnym życiem, a fabule rozwijać się spontanicznie.
Zgadnijcie, która „szkoła” jest mi bliższa?
Od dziecka czerpałam z pisania ogromny fun właśnie dlatego, że nigdy nie wciskałam fabuły ani bohaterów w określone ramy. Chciałam, żeby rozwijali się razem ze mną, żeby codzienne wydarzenia, które mnie dotykają, których jestem świadkiem wpływały na to, w jakim kierunku potoczy się moja opowieść. Nie mylcie tego z brakiem konsekwencji. To raczej otwartość na doświadczenie i potrzeba dojrzewania razem z dziełem. Mam nadzieję, że poczujecie ten flow, czytając Lukier.
Pisanie to bieda
Żeby nie było zbyt fajnie i żeby nie zachęcić Was do masowego wydawania dzieł/gniotów, od razu muszę powiedzieć, że w Polsce powieściopisarz [o ile nie wydaje się sam (tzw. self-publishing, mało prestiżowy i dość wątpliwy jakościowo, dobry dla autorów poradników, ale nie dla pisarzy)] zarabia grosze. Wyjątkami są oczywiście producenci masowi (Grochola, Mróz), czy też praktykanci sado-maso-przemocowych narracji (Lipińska). Pozostali, bardziej ambitni (Fiedorczuk, Twardoch, Pustkowiak) dorabiają fuszkami (reklama, scenariusze) albo zapierdalają na etacie.
Ja, żeby skupić się na pisaniu, odeszłam z pracy. Przez prawie rok żyłam z oszczędności (za ciężko zarobiony i odłożony hajs własny baluj, debilko), po czym pewnego dnia obudziłam się z ręką w pustym chlebaku. Miesiąc temu, biedna, wychudzona i prosto spod mostu trafiłam z powrotem na etat. Podejrzewam, że (poza tym, co dostałam od Znaku w ramach zaliczki) nie zarobię na „Lukrze” zbyt wiele. A na pewno nie na tyle, żeby odrobić przejedzone oszczędności.
Czy żałuję? Nie. Jest mi tylko trochę przykro, że rynek wydawniczy w Polsce działa tak, a nie inaczej, że autor zarabia jakiś marny procent od sprzedaży egzemplarza. Ale wiadomo, hajs raz jest, raz go nie ma. Fajnie, jak się zgadza, but still… to tylko kawałek papieru.
Pisanie to poczucie spełnienia
Tak. W końcu, po tylu latach zbierania się, marzenia, wymyślania wymówek, uciekania i buk wie, czego jeszcze, napisałam powieść. Spełniłam swoje marzenie. Uwierzyłam, że potrafię. I że to, co robię, może stanowić wartość dodaną, którą ludzie będą chcieli czytać i posiadać.
Życzę Wam wszystkim, byście choć raz w życiu doświadczyli tego uczucia. Bo ono, kurde, naprawdę zajebiste jest.
Peace.
P.S. A, no i przypominam, że moją debiutancką powieść możecie już teraz zamówić w przedsprzedaży (czyli taniej ;)) TU albo TUTAJ – w regularniej cenie, ale za to moim bazgrołem (autografem w sensie).