Wiecie, zawsze myślałam, że życie ludzkie ma określoną wartość dopiero wtedy, kiedy człowiek coś osiągnie, zostanie zapisany na kartach historii. Na przykład jako wielki pisarz. Albo rewolucjonista, który nieodwracalnie zmienił bieg wydarzeń. Naukowiec, który odkrył „lek na”. Albo dziennikarz nagrodzony Pulitzerem. Tak, wierzyłam w to, że w życiu trzeba być „kimś”. Pamiętam nawet, że moja wychowawczyni z nauczania początkowego zostawiła mi taki wpis w pamiętniku: „Chcesz być kimś w życiu? To się ucz, żeby nie zginąć w tłumie” [pozdrawiam, Pani Tereso, moja mama do tej pory z dumą wspomina, że byłam jedynym dzieckiem w klasie, któremu nie napisała Pani durnej rymowanki]. Paradoksalnie życie mocno zweryfikowało te słowa – mamy nieprzyjemność egzystować w czasach, gdy „kimś” zostaje się nie dzięki wiedzy czy specjalizacji w danej dziedzinie, a dzięki sztucznym cyckom i wargom glonojada.
Taak. Znam to uczucie bycia „kimś”. Bynajmniej nie dzięki zastrzykom z magiczną substancją spulchniającą twarz. Znam, bo przez moment byłam „słynną blogerką”, tą dziewczyną od związków, która tłumaczy, jak odróżnić pizdę od faceta [wybacz mi borze, bo zgrzeszyłam], do której piszesz po złotą radę, kiedy zdradzi cię mąż oraz tą, która biega maratony i motywuje do pobudki o szóstej rano celem przeczłapania kilku kilometrów. Internet nazwał mnie specjalistką od związków, seksu i zdrowego stylu życia, więc chuj, byłam specjalistką od związków, seksu i zdrowego stylu życia. Udzielałam wywiadów, bywałam tu i tam, zostałam twarzą rajstop… A w tym czasie rozpadały się moje kolejne relacje [sic!], ja topiłam smutki w lampkach wina i czekoladkach [!], coraz bardziej nienawidziłam biegania [!] i uparcie twierdziłam, że wszystko u mnie świetnie, fenks, ajm fajn, sic! sic! sic! Aż w końcu postanowiłam zadbać o swój środek. Postanowiłam…
ZOSTAĆ NIKIM
Nie wykluczam, że napiszę i wydam dobrą książkę. Albo że przeprowadzę kampanię społeczną, która zmieni życie tysięcy osób. Że – kiedy umrę – na mój pogrzeb przyjdą tłumy ludzi, bo zrobię coś, dzięki czemu zapadnę im w pamięć. Nie wykluczam. Z tym, że od niedawna mam w głębokim poważaniu, czy tak się stanie.
Zrozumiałam, że nie żyję po to, żeby zostać „kimś” i „coś osiągnąć”. Żyję, bo po prostu kiedyś dwoje ludzi mnie zrobiło i wypchnęło na ten świat i choć dziś jestem tu i piszę ten tekst, jutro może we mnie jebnąć ciężarówka, śmierć na miejscu, do widzenia. I tak sobie myślę, że w chwili, kiedy mnie ta ciężarówka będzie rozsmarowywać po asfalcie niczym nutellę na kajzerce, raczej nie wspomnę medali, pucharów, nagród, ani innych form przedłużania sobie kutasa dostępnych na rynku. Prędzej zapytam siebie, czy byłam dobrym człowiekiem, czy po prostu zwykłą mendą? Czy przeżyłam swoje życie w zgodzie z sobą samą, czy udając kogoś kim nie jestem? Czy byłam w porządku wobec siebie i innych ludzi?
BYĆ W PORZĄDKU
Co to w ogóle znaczy, „być w porządku”? Bo ja wiem…
Mówić prawdę bez względu na wszystko? Być życzliwym wobec ludzi, nawet tych obcych? Być lojalnym wobec bliskich ci osób? Pozostawać wiernym własnym wartościom, zasadom, ale nie „ślepo”, nie bezwzględnie, bo jak wiemy, życie nie jest czarno-białe? Nie oceniać innych, bo nie siedzisz w ich skórze? Brać ludzi takimi jakimi są, a jeśli nie potrafisz kogoś brać, jakim jest, ucinać z nim kontakt i nie bawić się w fałszywe pierdolenie o przyjaźni i koleżeństwie?
No dla mnie to jest mniej więcej to.
ZOSTAĆ KIMŚ
Albert Einstein wykorzystał swoją żonę, Milevę Marić, która nie tylko mu prała, gotowała, sprzątała, ale też wraz z nim pracowała nad teorią względności, niektórzy twierdzą nawet, że Mileva miała większy wkład w opracowanie jej niż Albert. A jednak Einstein, podpisując się pod ich wspólną pracą, zwyczajnie pominął żonę. Ernestowi Hemingwayowi z przepicia pod koniec życia wystawała wątroba spod koszuli. Charles Bukowski też chlał, przy okazji nie kryjąc się ze swoją mizoginią – niby kochał kobiety, ale tak naprawdę traktował je jak gorszy sort człowieka, co skrzętnie opisywał w swoich powieściach, z których miał kupę forsy. Adolf Hitler… cóż, chyba nie muszę rozwijać tego wątku. Adam Mickiewicz, ten co wielkim poetą był, spierdolił z kraju jak się zaczęło robić niewygodnie, mimo że 3/4 jego utworów traktuje o pięknie ojczyzny i miłości doń. Jan Paweł II, nasz wspaniały papież-Polak kontynuujący naukę Jezusa Chrystusa, katolik, chrześcijanin, ten co niby powinien miłować bliźniego swego bez względu na wszystko, nie próbował nawet kryć się ze swoją homofobią. A Frida Kahlo zdradzała męża Diega, który z kolei zdradzał ją. Do czego zmierzam?
Historia pokazuje, że ci wielcy ludzie, których podziwiamy, te „autorytety”, których tak uparcie poszukujemy (i których najwidoczniej potrzebujemy) bardzo często byli pogubieni, nieszczęśliwi, narcystyczni, skupieni na sobie, nieodpowiedzialni, przekonani o własnej nieomylności, egoistyczni w swoich potrzebach i dążeniach do celu. Co to oznacza?
TO NIC NIE ZNACZY, TO O NICZYM NIE ŚWIADCZY
Nie trzeba być wielkim człowiekiem, sławnym człowiekiem, znanym człowiekiem, żeby być człowiekiem wartościowym. „Sukces”, „pozycja”, bycie „osobą publiczną” nie czyni cię z automatu kimś ważnym, lepszym od innych. I nie sprawia, że twoje życie jest szczęśliwsze, głębsze, bardziej istotne od życia zwykłych ludzi. W czasach Anelli, Popków, Deynów, Magdów Gesslerów, Kubów Wojewódzkich i im podobnych, trzeba o tym szczególnie mocno pamiętać. Prawda, nawet najgorsza, autentyzm, bycie dobrym człowiekiem zawsze jest lepsze od hipokryzji, gry pozorów i parcia na szkło.
Peace.