– Napijesz się ze mną?
Kręcę głową, że nie, niekoniecznie, ale Marcin przesuwa szklankę z dużą ilością czystej w moją stronę.
– No napij się, nie bądź cipa – mówi coraz mniej wyraźnie, ale wciąż kontaktuje. To niesamowite, jak bardzo jego oczy są trzeźwe. Tak, jakby całe ciało M. było pijane, ale ten najważniejszy aspekt, aspekt ludzki, pozostał niewzruszony, przytomny aż do bólu. Bo boli go. Bo każdy, kto pije, pije dlatego, że boli.
– Poniekąd jestem cipą, Marcin.
Patrzy na mnie dłuższą chwilę i wybucha głośnym, nienaturalnym śmiechem. Po czym poważnieje w sekundę.
– Mogę ci dolać coli – oferuje. – Coli zero. Mam, bo Lena zawsze piła colę zero. Mniej niż zerooo-o. Mniej niż zerooo. O, o, o, o – intonuje. – Mam tego gówna chyba z dziesięć butelek. Zakupy ostatnio zrobiłem. Dokładnie pięć dni temu. Wtedy, kiedy to wszystko się, wiesz, wydarzyło. Kiedy powiedzieliśmy sobie, że arrivederci i ciao ciao, Italia.
– Muzykalny jakiś się zrobiłeś ostatnio – usiłuję żartować.
Najchętniej wyszłabym z tego dusznego mieszkania przesiąkniętego zapachem ludzkiej porażki, ale nie mogę, no. Marcin jest dla mnie tak trochę jak brat, a trochę jak wrzód na dupie. A przecież ani jednego, ani drugiego się ot tak nie zostawia.
– Gdzie masz tę colę? – pytam.
Marcin podnosi głowę znad szklanki, patrzy na mnie tymi swoimi jasnymi, szaro-niebieskimi oczami kundla i z grymasem, który równie dobrze mógłby uchodzić za uśmiech, mówi:
– W garderobie. Tam, gdzie wszystkie jej cholerne buty… kiedyś stały.
*
– Napijesz się wina? – pytam Leny dzień później, kiedy odwiedza mnie, cała w dresie i czerwona, z torbą treningową przewieszoną przez ramię.
Ona też jest mi bliska. Czasami myślę, że może nawet bardziej niż Marcin, choć przecież jego znam dłużej. No i on pierwszy złapał mnie za cycka jakieś szesnaście lat temu.
– Nie, dzięki. Nie piję – mówi, a ja zatrzymuję się wpół kroku, gdzieś pomiędzy zlewem a szafką na kieliszki. A to nowość.
– Ale, że co? Że tak w ogóle?
– W ogóle. Nie piję, zapisałam się na siłownię i odstawiłam colę. Sam cukier, brrr – Leną wstrząsa dreszcz. Mną też, ale z trochę innego powodu.
– A jak ci? Tak, no wiesz… – zagajam nieporadnie. Nigdy nie byłam dobra w rozmówki damsko-damskie.
– Cudownie! – wykrzykuje Lena, jak na mój gust zbyt entuzjastycznie. – W końcu czuję, że żyję. Wróciłam do treningów, czytam książki, a dzisiaj myślałam o tym, żeby się na jakieś podyplomowe zapisać. Zarządzanie środowiskiem? Albo filologiczno-kulturoznawcze? Sama nie wiem. W sumie dużo czasu mam teraz.
– Dobrze ci z tym… czasem? – wyrywa mi się, wolałabym uniknąć rozmów z cyklu „czy-to-na-pewno-dla-ciebie-dobre”.
– Jeszcze myślałam o jakimś wolontariacie w schronisku – do Leny najwidoczniej nie dociera moje pytanie. – Bo wiesz, jak ja kocham zwierzęta, a Marcin zawsze był na „NIE”, taki człowiek, wiesz, znieczulica… No i ja tak czuję, że pies to jednak jest to.
*
– Usycham bez niego – mówi Lena jakieś pół roku później.
– Bez Elvisa? – pytam, bo pies, którego Lena zaadptowała, uciekł. Nie powiedzieli jej w schronisku, że taka jego natura.
– Nie. To znaczy też. Ale o Marcina mi chodzi. Chciałabym do niego wrócić…
– Teraz?!
– Noo… tak. Minęło kilka miesięcy. Wyżyłam się. Wyszalałam. Pospotykałam z innymi facetami. I prawdę mówiąc, oni wszyscy są tak samo pierdolnięci. To ja już wolę tego pierdolniętego, co go dobrze znam.
– Taaa – odpowiadam niepewnie. – Ma to sens.
To nie ma sensu. Ni chuja.
*
– A o Lenie myślisz czasem? – zagajam Marcina w trakcie malowania paznokci. To znaczy ja maluję, on leży na kanapie, z książką.
– O Lenie?
– O Lenie.
Marcin patrzy na mnie tymi swoimi jasnymi, szaro-niebieskimi oczami kundla, z uśmiechem, który równie dobrze mógłby przypominać grymas.
– No co ty, kotek? Ocipiałaś?
Tekst po raz pierwszy ukazał się w magazynie „Logo” [nr 5, maj 2017] oraz na logo24.pl