Po raz pierwszy od wielu lat jestem sama. Przez niemal dekadę konsekwentnie wpadałam z jednej relacji w drugą. I nieważne, czy był to wieloletni związek czy kilkumiesięczny układ bez zobowiązań – fakty są niezaprzeczalne: nie potrafiłam być sama. Sama się budzić, jeść, pracować, spać. Wmawiałam sobie, że jest inaczej, ale kiedy tylko pojawiała się rozpacz po rozstaniu, ja – zamiast przeżyć ją, pozwolić sobie na płacz, smutek, żal, wkurwa i wszelkie inne etapy porozstaniowej żałoby, szukałam pocieszenia w nowych ramionach. I wmawiałam sobie, że tak jest ok, że niby z jakiej racji mam leżeć w wyrze i wyć do księżyca, skoro oto właśnie zaczynam nowy rozdział i tym razem to już na pewno będzie to – big love w zdrowiu i w chorobie dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Well, gówno prawda.
PŁACZ, ŻAŁUJ I KURWUJ
Jedna z najważniejszych rzeczy, których nauczyłam się na terapii, to że emocje są po to, by je przeżywać, a nie odcinać się od nich. Tymczasem ja już jako dziecko byłam mistrzynią w ukrywaniu przed światem tego, co naprawdę czuję. O ile nie sikałam z radości, nie bardzo mogłam okazywać swoje frustracje, lęki, wstyd i gniew. Część z tych negatywnych uczuć kierowałam na siebie (np. agresję, która wpędziła mnie w zaburzenia odżywiania), częścią obdarzyłam otoczenie (np. wymagając od ludzi więcej niż byli w stanie mi dać), część skutecznie blokowałam, kompulsywnie trenując lub imprezując.
Aż tu nagle (znów…) zawalił mi się świat – odszedł człowiek, którego kochałam nad życie i z którym planowałam wspólną przyszłość. Jednak tym razem, zapewnie dzięki terapii, nie byłam już w stanie udawać przed sobą, że mnie to nie rusza. Nie miałam pojęcia, jak udźwignąć tę sytuację, ale wiedziałam, że czeka mnie konfrontacja z sobą samą.
Nie, nie w formie Tindera, kreski na rejwach albo butelki wina przed snem.
Postanowiłam przeżyć świadomie wszystko to, co się ze mną w danym momencie dzieje.
Dałam więc sobie przyzwolenie na próby odbudowania związku, mimo że obiecałam swojemu ex, że nie będę się z nim kontaktować.
Dałam sobie przyzwolenie na wspominanie, tęsknotę i nadzieję.
Dałam sobie przyzwolenie na rozpacz, kiedy on milczał.
Dałam sobie przyzwolenie na pokajanie siebie i wzięcie całej odpowiedzialności za rozpad związku.
Dałam sobie przyzwolenie na leżenie w łóżku i niekończące się napady płaczu, nawet w pracy. Do tej pory na moim biurku w redakcji stoi ogromne opakowanie chusteczek higienicznych, 100 sztuk. Kilka jeszcze zostało.
Dałam sobie przyzwolenie, żeby się na niego wkurwić. Żeby mówić o nim źle. I żeby mówić o nim dobrze.
Dałam sobie przyzwolenie na zaprzeczanie, gniew, targowanie się i depresję, czyli wszystkie cztery etapy żałoby, które są potrzebne do przeżycia tej ostatniej, piątej – akceptacji.
Dziś, dwa miesiące po rozstaniu, uczę się doceniać swoją samotność. Oswajać ją i lubić. To kurewsko trudne. Ale walczę.
ODPOCZYWAJ
Kiedy odszedł, nie mogłam spać. Bywało, że w ciągu tygodnia przesypiałam łącznie jakieś 10 godzin. Nie chciałam brać żadnych proszków, za to paliłam jak smok i piłam po pięć kaw dziennie. Stwierdziłam, że w którymś momencie organizm się podda i padnie. Tak też się stało. Padłam, powstałam, padłam, powstałam i w końcu doszłam do siebie.
Przestałam czytać i oglądać seriale przed snem, dzięki czemu od około miesiąca chodzę spać w okolicach 22, czasami nawet wcześniej. Po prostu kiedy nie mam nic do roboty, gaszę światło, kładę się do łóżka, zamykam oczy, oddycham głęboko i pozwalam myślom płynąć swobodnie. Często wracają wspomnienia, czasami wyobraźnia odpływa w niebezpieczne rejony, ale staram się tego za bardzo nie kontrolować. Błądzę po splątanych sieciach neuronów i w końcu zasypiam.
Sny mam dziwne, niepokojące. Ale dostrzegam poprawę. Dziś w nocy znów śniłam, że latam.
Nie uciekam w sport. Owszem, staram się trzy, góra cztery razy w tygodniu coś ze sobą zrobić: pójść na siłownię albo pobiegać z psem, ale ma to charakter czystko rekreacyjny, bardziej dla zdrowia niż gigantycznego zmęczenia. Uzależnienie od endorfin to też uzależnienie.
Na alkohol pozwalam sobie tylko w weekendy, tylko ze znajomymi i tylko na wesoło. Owszem wino i pizza pomagały na początku, przez jakieś dwa tygodnie. Później zrozumiałam, że to błędne koło – budzisz się z kacem, w stanie jeszcze gorszym niż wtedy, kiedy odkorkowywałaś butelkę. Przyjemnie jest tylko na początku. Nie tędy droga.
RÓB COŚ
Trzeba mieć co robić. Ja na szczęście mam psa i stałą pracę, dzięki którym depresja nie pochłonęła mnie totalnie – wiedziałam, że jeśli nie wyprowadzę Uszki, to ona będzie cierpieć, a jeśli nie pójdę do pracy, mój szef może nie zapłacze rzewnymi łzami, ale zdecydowanie będzie miał podstawy, żeby wyjebać mnie z roboty. A na to pozwolić sobie nie tylko nie mogę, ale i nie chcę, bo pracę mam naprawdę fajną.
Jeszcze przed rozstaniem podjęłam decyzję o zakupie mieszkania, więc kontynuuję ten projekt, choć bywały momenty, gdy miałam ochotę rzucić wszystko w pizdu, wsiąść do pociągu bylejakiego i pojechać byle gdzie, byle być z dala od ludzi, zwłaszcza tych, których znam.
Nie zrobiłam tego, bo praca, bo pies, bo pieniądze. I też trochę dlatego, że byłaby to kolejna ucieczka – zmiana otoczenia jako pozorne katharsis, podczas gdy prawdziwe oczyszczenie musi wydarzyć się w tobie.
Do tej pory nie wróciłam do pisania powieści. Ciężki jest świat, który w niej wykreowałam, a ja wciąż psychicznie jestem dość słaba. Czekam więc na lepszy moment. Nic na siłę, wszystko w swoim czasie – oto kolejna mądrość wyniesiona z terapii.
WYJDŹ Z DOMU
Nie wiem, jak Wy, ale ja mam tendencję do uciekania od bliskich mi ludzi, kiedy jest naprawdę źle. Nie robię tego celowo. Po prostu zamykam się w swojej skorupie święcie przekonana, że i tak nikt nie zrozumie, przez co przechodzę, więc po co w zasadzie zawracać komukolwiek głowę?
Dziś już wiem, że to nie jest dobre. Bo od czego, do cholery, są przyjaciele, jeśli nie od tego, by pomóc Ci stanąć na nogi? Czasami nie trzeba nawet rozmawiać – już sama obecność drugiego człowieka daje otuchę. A jeśli jeszcze możesz się do tej drugiej osoby przytulić, to już w ogóle jak wygrana w totka. Przytulanie pomaga – sprawdzone info.
Przyjaciele są potrzebni, żeby przypomnieć Ci, kim jesteś i kim byłaś przed związkiem. Na dodatek nie pozwalają Ci być dla siebie zbyt surową w tym trudnym czasie. Słuchają, radzą, motywują, dzwonią, żeby sprawdzić, czy wszystko z Tobą okej.
W pewnym momencie dochodzisz do wniosku, że są Twoim największym skarbem. Trzeba o niego dbać, doceniać go i pielęgnować. Dokładnie tak, jak związek, tyle że ten ostatni trudniej utrzymać. Przyjaciele kochają bezwarunkowo, partner – niekoniecznie.
PIEPRZ SIĘ
Cóż, jesteśmy dorośli, więc napiszę wprost: ludziom żyjącym w pojedynkę brakuje seksu.
Przerabiałam już kiedyś układ friends with benefits i wiem, że to nie dla mnie – prędzej czy później ktoś się w kimś zakochuje, a szansa na prawdziwy, zaangażowany związek jest mało realna, bo ciężko nagle zacząć traktować poważnie człowieka, z którym do tej pory łączyła Cię głównie fizyczność. Znam takie historie z filmów, ale nie z realnego życia. Oczywiście, układ FwB ma swoje plusy – jest obok Ciebie człowiek, z którym możesz porozmawiać, wyjść do kina czy na kolację, no i jesteś permanentnie zaspokojona. Niestety ryzyko, że któraś ze stron poczuje coś więcej, a druga nie odwzajemni jej uczuć, jest bardzo duże. Ja osobiście FwB odradzam.
Co więc zostaje? Jednorazowy seks. W dzisiejszych czasach nie ma z tym żadnego problemu. Są aplikacje typu Tinder czy Baddoo, są portale jak Sympatia albo Edarling. Możesz też oldschoolowo wyrwać kogoś na imprezie i zaciągnąć do łóżka. Takie rozwiązanie też ma swoje wady i zalety. Flirtujesz, uwodzisz, podbudowujesz ego, a kiedy w końcu dochodzi do zbliżenia, osiągasz (albo nie – różnie z tym bywa) natychmiastową gratyfikację. Tyle, że później facet wychodzi, a Ty zostajesz sama. Nie ma się do kogo przytulić, nie ma z kim porozmawiać, zostaje pustka i zużyta prezerwatywa. Żeby bawić się w tego typu atrakcje, trzeba całkowicie zamknąć za sobą poprzedni rozdział, przestać tęsknić za byłym i mieć pełną gotowość na niezobowiązującą relację. To wymaga czasu, więc wychodzi na to, że przez kolejne pół roku nie porucham.
A tak serio – cóż… kiedy jest naprawdę ciężko, z pomocą przychodzi PornHub. I ręka. Niestety, ręka Cię nie przytuli, nie spojrzy Ci w oczy i nie powie, jak wyjątkowa jesteś. I że pięknie dzisiaj wyglądasz.
KOCHAJ
Musisz sobie to wszystko powiedzieć sama, sama w to uwierzyć. I to, niestety, jest w tej całej samotności najtrudniejsze.
Fot. Fabrizio Verrecchia, Unsplash.com