Wychodzę z siłowni i idę na autopilocie. Po jakichś pięciu minutach uświadamiam sobie, że przecież miałam po drodze zahaczyć o sklep. Sałatę kupić do obiadu. Zapomniałam. Chce mi się piersi z indyka z czosnkiem i cukinią, ryżu białego długoziarnistego i świeżej chrupiącej sałaty z pomidorkami koktajlowymi, ogórkiem, tym zwykłym, nie gruntowym, i oliwą z oliwek. Jestem już bardzo blisko domu i jestem już bardzo głodna. A jednak zawracam. Potrzeba zieleniny wygrywa. W sklepie kupuję oczywiście jeszcze pierdyliard innych rzeczy, które za kilka godzin przyprawią mnie o wyrzut sumienia, ale o tym później.
Wracam do domu z Czarnym HIFI w uszach. Słońce świeci, mijam ludzi popijających swoje kawy z mlekiem, kawy z soją, kawy czarne i prossecca przy stolikach osiedlowej kawiarni. Uśmiecham się w środku, bo mam tę chwilę dla siebie.
Me, myself and I w momencie, kiedy wiesz, że po drugiej stronie zakończeń nerwowych ktoś na ciebie czeka, smakuje jednak lepiej.
Wieczorem się zobaczymy, tymczasem zrobię obiad, zjem go, czytając Pilcha i miziając Inkę dopominającą się o kawałek mięsa. Później posprzątam mieszkanie przy dźwiękach Beastie Boys (a może Borisa Brejchy?) i choć trochę mi się nie chce, to z tego też się cieszę, bo w końcu kocie kłaki nie będą mi się walać po podłodze, a mój pokój wypełni dobrze znany zapach lawendowego płynu do podłóg.
Jem i nie mogę się skupić na Pilchu, myślę o przeprowadzce, o tym że za chwilę już takich spontanicznych egoistycznych chwil sam na sam będzie trochę mniej i że trzeba je będzie sobie od czasu do czasu po prostu wyrywać z we, ourselves and us i że w zasadzie mnie to cieszy, bo przecież lawenda wszędzie pachnie tak samo.
*
Potem szykuję się nad Wisłę, mamy iść na wystawę o kulturze rave i techno w Polsce lat transformacji do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Stoję przed szafą tak długo, że włosy schną mi same. To już nie chodzi o to, że nie mam się w co ubrać. Chodzi o to, że JESTEM GRUBA!!!
Nie wiem, czy to po prostu jeden z TYCH dni, czy rzeczywiście przytyłam, wiem, że ledwo mieszczę się w sukienkę, którą kupiłam dwa miesiące temu. Stoję przed szafą i płaczę. Przymierzam jeszcze dwadzieścia innych rzeczy, ale to koniec, STAŁO SIĘ, po prostu JESTEM GRUBA I CHUJ, nie przetłumaczysz, we wszystkim wyglądam jak salceson, chcę umrzeć, po co ja kupiłam dzisiaj ten parmezan i ten serek waniliowy? Przecież to jest kurwa sam tłuszcz! Sam tłuszcz i węglowodany! Pędzę do kuchni, z wściekłością wrzucam TO do kosza na śmieci, wracam do pokoju i trochę przez przypadek, a trochę nie, rozwalam drzwi od szuflady, krzyczę głośno „kurwa mać” jakieś cztery razy, wracam do kuchni i wyciągam z kosza parmezan i serek, tak się nie robi, się nie wyrzuca, ludzie na świecie głodują, nie możesz, Pajonk, być, aż taką cipą głupią.
Dzwoni S. Mówię, że nic z tego dzisiaj nie będzie, bo jestem gruba i brzydka i że spotkamy się u mnie w domu pod kołdrą. On nie chce o tym słyszeć, mnie się robi smutno, bo już jestem do tej kołdry bardzo przywiązana, dokładniej leżę pod nią od dziesięciu minut i nie chcę wyjść. Obiecuję, że się postaram.
Dwadzieścia minut później spod kołdry wystawiam lewą stopę. Dzwoni S., pyta jak tam, mówię, że constans, nadal jestem gruba. Poza tym i tak już nigdzie nie zdążymy, muzeum zamykają za półtorej godziny, a ja nie mam się w co ubrać, bo przecież w szafie same eski, a tu rozmiaru wielorybiego trzeba. Kobieta w ciąży, Duża Pani, Odzież dla Puszystych, takie sprawy.
S. wylicza, co mogę na siebie założyć. Połowy z tych ciuchów nigdy na oczy nie widziałam, ale doceniam starania i kilka kłamstw o tym, że przecież szczupła jestem i żebym skończyła pierdolić głupoty. Oczywiście nie wierzę w ani jedno słowo, bo przecież JA WIDZĘ LEPIEJ ale zbieram się w sobie, bo wiem, że on gdzieś tam, po drugiej stronie połączenia nerwowego, na prawym brzegu Wisły, siedzi i czeka. I może nawet się martwi. A ja tu kurwa gwałcę kołdrę. Nie klei się.
Po 40 minutach, z zapuchniętym ryjem, w worku na ziemniaki, wsiadam do metra i jadę. Gruba i nieszczęśliwa, ale jadę.
*
30 minut później już zapominam o lipidowych wiązaniach oplatających moje niegdyś zgrabne ciało, świeć panie nad jego duszą, R.I.P. Oglądam plakaty CUKT-u i wpatruję się w fotografie naćpanych artystów owiniętych w folię spożywczą. W końcu są na świecie większe problemy niż sto kilo nadwagi.
Później patrzymy na Wisłę, mordując komarzyce i pijąc bezalkoholowe piwo, które o tej porze wieczora smakuje wyjątkowo dobrze. Coś jest nie tak, może to komary, może powietrze, a może ludzie. Patrzymy na siebie, „idziemy stąd” bez słowa.
*
Nowy Świat żyje własnym życiem, zapalam papierosa, S. też, tylko takiego bardziej techno, elektronicznego. Ja swojego wyrzucam po dwóch machach, S. wypuszcza w niebo chmury dymu o zapachu wanilii, która w skojarzeniach przebija lawendę.
To był długi dzień, nogi i głowy ciążą coraz bardziej.
– Co robimy? – pytam.
– Chodźmy się napierdolić – mówi S.
Idziemy do Pawilonów. „Dwa razy rom z colą” – prosi S. przy barze, barman płacze, ja już to słyszałam, ale bawi mnie jego rozbawienie, śmiejemy się, siadamy. Drink jest dobry, słodki, wypijamy po dwa i wracamy do domu, zetknięci głowami. Nie ma już nawet przestrzeni na żarty, że „za starzy na melanż”, odłączyli nam prąd, chyba schudłam z tych nerwów, on się chyba zmęczył. W domu wciąż pachnie lawendą. Zasypiamy jak dzieci, choć nigdy do końca nie zrozumiałam, co to tak naprawdę znaczy.
A potem budzę się, idę do kuchni wstawić wodę na kawę, otwieram lodówkę i myślę, że życie to nie braki tchu, skoki adrenaliny i nazwisko w Wikipedii. To nogi zaplątane w kołdrę i serek waniliowy, do którego bez żadnej aluzji przykleił się liść sałaty.
Fot. Dennis Flinsenberg, Unsplash.com