Kilka dni temu napisałam tekst o „prawdziwych facetach”, którzy zdaniem współczesnych kobiet wymarli, zdechli, zniewieścieli, nigdy nie istnieli i takie tam. W owym tekście wspomniałam o moim związku z M.
O tym, że kiedy się poznaliśmy, nie było gromów z nieba, palpitacji serca, spazmów rozkoszy oraz miłosnych torsji. Znaliśmy się i lubiliśmy, ale M. był w swoim związku, ja w swoim, i nikomu nawet do głowy nie przyszło, żeby się na siebie rzucać. M. nie był za bardzo w moim typie, ja też nie przyciągnęłam jego uwagi na tyle, by nie mógł spać po nocach… Owszem, ja uważałam, że jest przystojny, on uważał, że jestem niezła, ale bez wzdychania do siebie i maślanych oczu.
Long story short, u M. sprawa się jebła, ja zakończyłam burzliwą, 4-letnią relację i w którymś momencie po prostu na siebie wpadliśmy. Tu kawa, tam piwo, rozmowa… mnóstwo rozmów. Dobrze się rozumieliśmy, lubiliśmy spędzać ze sobą czas, śmialiśmy się z podobnych rzeczy, mieliśmy wspólne zajawki, no i seks… Seks też był fajny. Postanowiliśmy spróbować. To był układ. Nie odpierdalamy maniany, jesteśmy ze sobą szczerzy, nie próbujemy siebie nawzajem zmieniać i robimy, co możemy, żeby było nam razem jak najlepiej. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Tylko tyle albo aż tyle.
MIŁOŚĆ A ZAKOCHANIE
I nagle pojawiły się osoby, które oburzył sposób, w jaki piszę o związku. Że tak się nie da. Że jestem z M. z braku laku, że nasza relacja jest zwykłym „plastrem” i jak tylko któreś z nas pozna „tego jedynego/tą jedyną”, natychmiast zrobi spierdolkę.
Otwierałam kolejne maile od Wysłanników, kurwa, Prawdziwej Miłości i nie wierzyłam w to, co czytam.
Kobiety sugerowały, że bez bezsennych nocy, rzucania talerzami, rzucania się na łóżko, darcia ubrań, wyrywania włosów i symbiozy 24h/doba, to NIEMIŁOŚĆ. Bo miłość to pasja. Namiętność. Pożądanie. I nieumiejętność funkcjonowania bez drugiej osoby.
No wszystko fajnie, Drogie Panie, ale Wy tu nie o miłości piszecie, a o zauroczeniu, zakochaniu. Mówicie o tej pierwszej, słodkiej fazie, w której nie dostrzega się wad partnera, przeszkody nie istnieją, a we dwoje ooo, możecie wszystko. Gdzie tu miejsce na poznanie drugiego człowieka? Gdzie miejsce na uczenie się siebie i wspólną, nierzadko ciężką pracę nad związkiem? A przede wszystkim gdzie miejsce na autonomię, zaufanie i szacunek dla partnera, które to czynniki są PODSTAWĄ dla stworzenia DOJRZAŁEGO ZWIĄZKU?
Jeśli miłość definiujecie przez pryzmat uzależnienia od drugiego człowieka i permanentnego, endorfinowego haju, to ja już rozumiem, dlaczego mamy tak wiele nieszczęśliwych i samotnych kobiet w tym kraju. Joł.
PATRZENIE A DOSTRZEGANIE
Ale nie tylko dziewczyny popłynęły. Jeden z czytelników podesłał mi link do pewnego forum, w którym mój tekst był przez szanownych panów szeroko omawiany. Gwoli wyjaśnienia, na forum gromadzą się rasowi bywalcy szkoleń typu „Jak skutecznie wyrywać dupery” poszukujący kobiet z rodzaju Matka Polka w Przebraniu Kurwy. Czy tam na odwrót. Generalnie chodzi o siusiaków, według których związek polega na: seksie, patrzeniu jak kobieta dla nich sprząta/gotuje/robi striptiz oraz seksie. Słowo „feminizm” utożsamiają z wąsatą babą i wrzucają do jednego wora z określeniami typu „pedał”, „frajer”, „babochłop” oraz „zwykła szmata”. Macie obraz?
Panowie forumowicze zgodnie stwierdzili, że przed trzydziestką byłam kobietą niezależną, zaś w momencie, kiedy zmieniłam prefix, moje cycki przyciągane siłą grawitacji opadły na tyle, że postanowiłam za wszelką cenę znaleźć sobie pierwszego lepszego frajera, byle tylko był. No bo skoro od początku nie byłam w M. wpatrzona jak w święty obrazek, to znaczy, że to nie może być miłość. To wyrachowanie, wewnętrzna potrzeba starzejącej się macicy oraz paniczny lęk przed byciem samą w leciwym wieku trzydziestu-kilku lat. Ja pierdolę.
Jeśli istnieją mężczyźni, którzy miłość utożsamiają z bezkrytycznym uwielbieniem ich przerośniętego ego, to ja się nie dziwię, że w tym kraju jest tak wiele singielek z wyboru. Też bym wolała być sama niż z facetem, który chuja pomylił z wiertarką.
MIŁOŚĆ A „MIŁOŚĆ”
Ten tekst by nie powstał, gdyby dziś rano M. nie napisał do mnie „Kocham Cię, bo tak postanowiłem”, dorzucając cytat z Twardocha:
Nie mylić miłości z zakochaniem. Zakochanie to jest reakcja fizjologiczna, jak erekcja. To się po prostu zdarza, czasem samo z siebie. Jak ktoś nie chce, żeby się zdarzyło, to ucieknie na czas, jasne. A miłość to nie jest uczucie, to postawa względem drugiego człowieka i seria decyzji, jakie się podejmuje. Miłości się nie czuje, tylko się nią żyje. Kocham swoją żonę, bo kiedyś tak zdecydowałem: „Będę kochał właśnie ciebie”.
Przeczytałam to i coś we mnie pękło. Bo widzicie, dla każdego miłość jest czymś innym i nie powinniśmy jej definiować. Teoretycznie. Bo dojrzały, oparty na szacunku związek dwojga dorosłych ludzi nie opiera się na porywach serca. Nie opiera się na zauroczeniu. Nie opiera się też na samym pożądaniu i obsesji. Nie wynika z potrzeby bezwzględnej akceptacji i uwielbienia. Nie jest pochodną wzajemnej zależności, bezradności albo egoizmu.
Jest świadomą, dobrowolną decyzją o tym, by konsekwentnie trwać u boku drugiego człowieka. A taka decyzja nie może wynikać z niczego innego, jak z miłości.
Myślę o tym za każdym razem, kiedy z zacinającej deszczem, zimnem i szarością Warszawy wchodzę do naszego małego, ciepłego świata ze zbyt wąska kuchnią, zapachem cynamonu, mruczącymi kotami i… przepadam w jego ramionach.
*Tytuł tekstu inspirowany tym.
Fot. Ed Gregory, pexels.com